~~Wiki~~
Zaraz po wyjściu ze szpitala pojechałam z rodzicami do domu. Oni mnie w nim zostawili, a sami musieli pojechać po zakupy. Położyłam się na łóżku i wtuliłam twarz w poduszkę. Nie płakałam, nie mogłam się rozpłakać, choć bardzo chciałam. Może wtedy przeszłaby mi jakoś ta złość i rozżalenie, i życie znów miało by sens. Nie wiem ile czasu tak leżałam, aż w końcu zadzwonił mój telefon. Zignorowałam to. Nawet nie uniosłam głowy, żeby zobaczyć kto dzwoni. Wtedy rozległo się dzwonienie do drzwi (a telefon wciąż dzwonił). Egri zaczęła szczekać, a ja pożałowałam, że nie wypuściłam jej na podwórko wcześniej.
-Dajcie mi wszyscy święty spokój!- syknęłam przez zęby, chociaż poduszka stłumiła moje słowa.
W końcu postanowiłam wybrać najmniejsze zło, a ponieważ nie chciało mi się ruszyć, żeby otworzyć drzwi od domu (furtka była otwarta) albo uspokoić psa, po prostu wyciągnęłam rękę, żeby sięgnąć po moją komórkę.
-Halo?!- spytałam niezbyt przyjaźnie odbierając telefon, nawet nie patrząc, czyj numer pokazał się na wyświetlaczu.
~Wiki, wyjdź szybko przed dom~ usłyszałam podniecony głos przyjaciółki.
-Izz?- ciągle jeszcze nie mogłam pozbierać myśli.-To naprawdę nie jest dobry moment. Przerywasz mi użalanie się nad sobą i przysięgam, że będę gryźć.
Z drugiej strony usłyszałam tłumiony za wszelką cenę (dość nieudolnie) śmiech.
~Możesz też drapać, a nawet zadrzeć nogę i obsikać mnie jak latarnię, choć wydaje mi się, że Egri leży teraz pod drzwiami domu, a nie w twoim łóżku z telefonem komórkowym w ręce.
-Skąd wiesz, gdzie jestem i co robię?
~Wiem gdzie jesteś, bo cię znam, a trudno się domyślić, co teraz robisz, skoro sama do ciebie zadzwoniłam. Wyłaź na zewnątrz, bo zaraz wparujemy tu do ciebie z kopyta?~po tych słowach się rozłączyła.
My?, zastanawiałam się odkładając komórkę.
Niechętnie sturlałam się (dosłownie) z łóżka i sapnęłam, gdy gwałtowne spotkanie z podłogą pozbawiło mnie powietrza w płucach. Podniosłam się z podłogi i chwiejnym krokiem podeszłam do drzwi.
Przed domem spotkała mnie wielka niespodzianka. Zobaczyłam Izę trzymającą w dłoniach lejce Dashy i Joya. Oba konie były osiodłane, wypielęgnowane tak, że ich biała i czarna sierść lśniły w wiosennym słońcu, miały też zaplecione grzywy i ogony. Stałam tak chwilę jak wryta, nie wierzyłam w to, co widzę. W końcu Dasha zarżała niecierpliwie, jakby mówiła: ,,No co się tak gapisz? Choć tu i przywitaj się z nami!".
-Iza, ty wariatko!- zawołałam przyjacielsko, oczywiście bez nuty złośliwości, i rzuciłam się na szyję Karej, kochanej Karej.- Witaj kochanie. Tęskniłaś?- Pogładziłam jedwabistą sierść. Potem znów zwróciłam się do Izki- Miło z twojej strony, ale lepiej już idźcie, bo niedługo wrócą moi rodzice.
-Chociaż przejedź się dookoła domu- nie dawała za wygrane przyjaciółka.
W odpowiedzi włożyłam nogę w strzemię i zgrabnie siadłam w siodle (Dashy oczywiście). Zagalopowałam z miejsca. Zrobiłam jedno okrążenie, drugie. Obok Izy występowałam klacz i kilka razy okrążyłam przyjaciółkę stępem.
-Po co ci Joy?- spytałam wciąż stępując klacz.
-Po prostu dziś w schronisku spróbowałam go dosiąść zanim zaczniemy z nim pracować zaprzęgając go do wozu- odpowiedziała.- Pozwolił mi bez mrugnięcia okiem. Jest trochę ociężały i mocno wyrzuca, ale nie brakuje mu też spokoju i opanowania. A postanowiłam wziąć drugiego, konia, na którym ja bym mogła pojechać, kiedy ty już przykleisz się do siodła Dashy.
Uśmiechnęłam się i, puszczając wodze, oparłam ręce na biodrach, zakłusowałam kierując Dashę jedynie łydkami.
Straciłam rachubę czasu. Poczułam się jakbym zapadła w jakiś głęboki trans, w powietrzu roznosiły się jedynie rytmiczne odgłosy kopyt: raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa. Z owego transu wybudził mnie dopiero widok samochodu rodziców, parkującego przed wjazdem na naszą posesję. Moje ciało zadrżało mimowolnie. Dasha musiała poczuć te uczucia, bo położyła uszy po sobie i zrobiła się strasznie sztywna. Nie podnosząc wodzy odchyliłam się do tyłu i nacisnęłam nogami na strzemiona, by zwolnić do stępa.
-Wiktorio!- krzyknęła mama.- Natychmiast złaź na ziemię!
Poczułam się jak małe dziecko, które ze strachu schowało się pod łóżkiem i nie zamierzało wyjść, bo tam czuje się najbezpieczniejsze. Na grzbiecie Dashy czułam się tak bezpieczna, że nie zamierzałam znów stanąć na ziemi, wrócić do rzeczywistości.
-Nie!- odkrzyknęłam.- Czy wy nie widzicie, że tylko tutaj- w siodle- jestem naprawdę szczęśliwa? A co z tego, że zdarzy mi się spaść? W dzisiejszych czasach człowiek na równej drodze może się przewrócić, uderzyć głową w krawężnik albo nawet sam beton, i zabić.
-Daruj sobie te filozofie- warknął tata- i rób, co ci matka każe.
-Nie.
-Ach, nie?
Ojciec zaskoczył mnie łapiąc z całej siły za wodze Dashy. Klacz oczywiście spróbowała odskoczyć przed nagłym ruchem ,,nieznajomego" (przez co omal mnie nie zrzuciła), ale nie zdążyła i jego palce zdążyły zacisnąć się na wodzach. Dasha całkowicie straciła panowanie nad sobą. Spróbowała stanąć dęba, ale ojciec ciągnął wodze razem z jej pyskiem w dół. Kara zaczęła miotać się oszalała. Serce zaczęło mi bić tak szybko, jakby miało zaraz wybuchnąć. Nie dlatego, że musiałam skulić się w siodle i z całej siły przytrzymać siodła, żeby nie spaść. O wiele bardziej bałam się, że to na co ja z Izą pracowałyśmy przez ostatnie miesiące zostanie zaprzepaszczone i to bezpowrotnie. Klacz nie będzie w stanie znów nam zaufać, skoro pozwalamy jej robić krzywdę. Musiałam działać. Tylko jak? Złapałam za nagłówek i zgrabnym ruchem przełożyłam go z zza uszu na czoło. I tak dość luźno dopięte ogłowie zostało w rękach ojca, gdy ten znów szarpnął za wodze. Z całej siły nacisnęłam łydkami boki klaczy, zachęcając ją do galopu, chociaż tej zachęty nie potrzebowała i wybiegłyśmy przez otwartą bramę.
-Wiki!- krzyknęła Izz.- Czekaj!
Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że przyjaciółka gramoli się na wysoko położony grzbiet ogiera, nie mając czasu spuszczać strzemion (pewnie ze schroniska jechała na Dashy, więc zabezpieczyła strzemiona ogiera, by nie obijały się o jego boki). A obok niej rodzice wsiedli do samochodu i wyjechali za nami. Ale ja nie miałam zamiaru zwalniać. Boki Dashy aż ociekały potem, z jej pyska leciało tak dużo piany, jakby połknęła mydło. Teraz mam ochotę być z nią sama. Po kilku minutach szaleńczej galopady ,,gdzie nas nogi poniosą" zostawiłyśmy za sobą ruchliwe miasto, by znaleźć się w otoczeniu malowniczych łąk i pastwisk. Biegłyśmy wzdłuż niezbyt wysokiego płotu sięgającego mi do kolan (siedziałam w siodle). Joy i samochód z rodzicami byli daleko za nami. Stary, ociężały koń nie mógł dogonić zgrabnej, młodej klaczy, tak samo jak nie miał na to szans lekki samochód w terenie. Ale Dasha w końcu zaczęła opadać z sił, Iza z moimi rodzicami zaczęła nas doganiać, a ja nie miałam serca, żeby dłużej tak forsować moją Dashę. Wtedy zobaczyłam przed nami wysokie ogrodzenie z drutu pod napięciem (sięgało aż nad uszy Dashy). Jakbym w nie wpadła, to bym tego nie przeżyła, a Dasha pewnie nie da rady przeskoczyć... Nie zabiję nas, pomyślałam. Prawa strona pozostała odsłonięta, ale skręcając tam skróciłabym dystans między Dashą a Joyem. Szybko kazałam klaczy skręcić w lewo, a ona pokazała swój dobry refleks w ułamku sekundy i bez jako takiego najazdu, wybijając się przed płotem. Wylądowałyśmy bezpiecznie po drugiej stronie. Niestety siwek miał mniej szczęścia. Iza skierowała go za nami, ale zrobiła to tak szybko, że koń nie zdążył skoczyć. Koń odmówił skoku i gwałtownie zatrzymał się przed płotem. Musiała zawrócić konia, żeby znów spróbować przeskoczyć. (Za to rodzice całkowicie odpadli z gry, bo samochodem nie przedostaliby się na drugą stronę, a na piechotę nas nie dogonią). Wiedziałam, że jej to chwilę zajmie, o ile tym razem się uda, więc nakłoniłam Dashę do galopu (po skoku kazałam jej zwolnić do kłusa) i pobiegłyśmy w dal mając nadzieję, na chwilę spokoju. Dojechałyśmy do lasu, który był już w większej części własnością schroniska. W końcu zatrzymałam Dashę.
-Grzeczny konik- szepnęłam gładząc jej szyję, po czym zeskoczyłam na ziemie. Moje życie zaczynało tracić sens. Bez koni nie mam po co żyć. Ale rodzice by się zdziwili, jakby znaleźli mnie wiszącą na drzewie. Ale na czym?, spojrzałam na Dashę. Szkoda, że nie ma ogłowia. Wodze byłyby świetne do tego, co chcę zrobić. Postem spojrzałam na siodło. Mój wzrok utkwił na puśliskach. Podeszłam do siodła i odpięłam jedno z puślisk. Przerzuciłam je nad wysoką gałęzią, a sama weszłam na drzewo. Zaczęłam robić pętle.
Dasha zarżała niepokojąco, jakby chciała spytać, co robię, wiedząc, że to coś jej się nie spodoba.
-Nie no, co ja wyprawiam?!- krzyknęłam na głos.
Zsunęłam się z drzewa zostawiając puślisko.
-Masz rację- szepnęłam, wtulając się w grzywę klaczy.- Jestem nienormalna. Komu ja właściwie chcę zrobić na złość. Mogłabym ich nastraszyć, ale co mi z tego, jak już będę nie żyła.
Usłyszałam tętent kopyt. Odwróciłam się i zobaczyłam Joya, galopującego w naszą stronę. Izz musiała mieć jeszcze jakieś problemy z przeskoczeniem płotu, bo już minęło dość dużo czasu. Albo po prostu zabłądziła... Iza jeszcze w stępie zeskoczyła na ziemię.
-Zwariowałaś?!- spytała Iza łapiąc oddech. Spojrzała na drzewo, na którym chciałam się przed chwilą powiesić.- A co puślisko robi tam na górze?- spytała zaskoczona.
-Długa historia- odparłam ze śmiechem. Rzuciłam w pasek kamieniem, a on spadł na ziemię. Założyłam strzemię i przypięłam puślisko do siodła.- Wracamy do domu? Mam już dość na dzisiaj. Może rodzice mnie nie wydziedziczą.
Iza się roześmiała, a jej oczy błysnęły radośnie, gdy poklepała Dashę po łopatce.
-Ale ja jadę na niej- powiedziała.
-Zapomnij.
-To co: rzucamy monetą.
-Tą twoją?
-Taak...
-Tą z dwiema reszkami?!- oburzyłam się.- No dobra, ale ja mam reszkę- Zanim zdążyła odpowiedzieć minęłam ją i wskoczyłam na siodło Dashy, popędzając ją do kłusa.- Kto pierwszy w domu, ten jeździ na niej cały jutrzejszy dzień.
-O żesz ty!- zawołała dosiadając Joya i ruszając za mną.
Obie pogoniłyśmy konie ścigając się. Nie obchodziło mnie, co mnie czeka w domu. I tak wiedziałam, że ten dzień był jednym z lepszych w moim życiu.