Kare Serce Konia

Kare Serce Konia

piątek, 22 lutego 2013

Rozdział 22

»Wiki«

  Po przejażdżce wróciłyśmy do stajni. Postanowiłyśmy od razu zająć się końmi. Wtedy pod stajnię podjechał czarny kabriolet audi z rozsuniętym dachem. Wysiadł z niego mężczyzna w garniturze. Nawet sprzed stajni poczułyśmy zapach wody toaletowej, którą zapachniało, gdy mężczyzna wysiadł z auta kilkanaście metrów przed nami na dziedzińcu (schronisko nie miało jako takiego parkingu).
-Ojciec Leszczyńskiej- syknęła Iza.- Czego on tu chce?
-Załatwić to, czego jego żonie się nie udało- odparłam smutno.- Pewnie żonka go przysłała, bo stwierdziła, że biznesmen lepiej załatwi tą sprawę...
Postanowiłyśmy po podsłuchiwać, udając, że czyścimy konie. Niestety Dasha pokrzyżowała nam plany (może dlatego, że wciąż była roztrzęsiona po przejażdżce, a może po prostu wyczuła złe zamiary przybysza). Zaczęła rżeć głośno i stawać dęba w boksie. Pan Leszczyński spojrzał na nią z dezaprobatą.
-Nasze konie są lepiej wychowane i siedzą cicho, kiedy trzeba- mruknął.
-Wychowane? Chyba raczej zastraszone- mruknęłam pod nosem, żeby tylko Izz mnie słyszała, ale powiedziałam to chyba nieco za głośno bo oni spojrzeli na mnie ostro. 
-Wiki...- krótko skarcił mnie Robert, po czym powiedział do Leszczyńskiego. Zapraszam do mojego gabinetu- zaproponował i oboje zniknęli w niewielkim pomieszczeniu, zamykając za sobą drzwi.
-Chodź- pociągnęłam Izę za rękę.
-Gdzie?- Izz wyrwała mi rękę i spojrzała na mnie badawczo.
-Zobaczysz- rzuciłam i, już nie ciągnąc jej, sama poszłam tam, gdzie chciałam, ale Iza i tak poszła za mną.
Wyszłyśmy ze stajni. Już po minucie stałyśmy przy oknie od gabinetu. Było otwarte. Oparłyśmy się o ścianę po bokach okna, żeby nie zauważył nas nikt z gabinetu i wsłuchałyśmy się w odgłosy ze środka:
-... a tu jest czek- powiedział ojciec Amandy. Negocjacje musiały trwać już w zacięte.
-Czy mówię niewyraźnie?- Robert zaczął tracić cierpliwość.- Schronisko nie-jest-na-sprze-daż- sylabizował.
-Rozumiem, że milion to śmiesznie mało za posiadłość: dużą stajnię; hektary lasów, łąk, wybiegów; czternaście koni...  Jestem więc skłonny dopisać kolejne zero.
W ciszy, która zapadła, usłyszałyśmy dźwięk włączania długopisu, a potem przejeżdżanie nim po papierze.
-Kolejne...?- Głos Roberta brzmiał, jakby ten zaraz miał się zgodzić.
Wyjrzałam przez okno, by zobaczyć, jak się ma sytuacja. Pan Leszczyński odwrócony był do okna plecami, ale Rob (zwrócony twarzą do gościa), zdawał się patrzeć prosto na nie. Szybko schowałam głowę, mając nadzieję, że mnie nie zauważył, bo wiedziałam, że nieładnie jest podsłuchiwać, ale nie mogłam się powstrzymać. Od tego zależała nasza przyszłość i przyszłość Dashy... i Nell, i Chantell, i La Mange, i Sprite'a, i Disney'a, i Wesuvia, i Vancouvera, i Serir... i wszystkich innych koni ze schroniska.
-Proszę poczekać w stajni- powiedział Robert.- Ja muszę się... zastanowić.
Zamknął drzwi za Leszczyńskim i podszedł do okna. Skrzyżował ręce na piersi, po czym oparł się plecami o okno.
-Co wy na to?- spytał.
Milczałyśmy.
-Wiki, Izz, wiem, że tu jesteście, więc może odpowiecie na pytanie.
-Nie możesz sprzedać im schroniska!- niemal krzyczałam.
-Proponuje za nie 10 milionów. Czy to nie dobra suma? Za te pieniądze mógłbym postawić wielką stadninę, wspaniałe schronisko...  w innym miejscu.
-Nie chodzi o stajnię, ale o konie- dodała Iza. Musiała pomyśleć sobie to samo, co ja przed chwilą.- Przecież my zabieramy je od takich ludzi jak Amanda. Mielibyśmy ich wysłać z powrotem do podobnych osób, od których ich uratowaliśmy? Nie ma problemu, gdybyśmy mogli zatrzymać konie.
Robert pokiwał głową.
-Porozmawiam z nim o tym; spytam, czy mogę zatrzymać konie; a was tu nie ma- po tych słowach wezwał Leszczyńskiego.
-Głośno pan myśli- stwierdził ojciec Amandy na wstępie.
-A ładnie tak podsłuchiwać pod drzwiami?- mruknął Robert.
-Trudno było nie usłyszeć...
-Przyłapał mnie pan. W chwilach, gdy mam dokonać ciężkiego wyboru... mówię do siebie i... modlę się o oświecenie, żebym... żebym wiedział co zrobić. Eee... jaką podjąć decyzję. Tak... Dokładnie tak.
Zakryłam sobie usta ręką, bo nagle zebrało mi się na śmiech. Nie wiem, czy przez same słowa, które wypowiadał Robert- mnóstwo bzdur wymyślonych naprędce- czy przez sposób, w który to mówił: jąkał się, myślał nad następnym słowem; brzmiał, jakby samego siebie próbował o tym przekonać. Na pewno mnie nie usłyszeli, bo nawet starałam się wstrzymywać oddech, ale ojciec Amandy chyba wyczuł podstęp.
-Aaale tu zimno- stwierdził. Zbyt długie wietrzenie dobrze nie robi- podszedł i zamknął okno.
O czym on mówi? Na dworze taki upał... W stajni jest przyjemnie chłodno, ale tutaj...? Po chwili stania pod oknem już obie ociekałyśmy potem.
  Później już nic nie słyszałyśmy, ale zaglądałyśmy przez okno i widziałyśmy, że atmosfera się trochę zaostrzyła. Robert chodził wte i we wte po pokoju; obaj mieli nieprzyjemne wyrazy twarzy (nawet Rob, który normalnie był tak sympatyczny); zdawali się mówić podniesionymi głosami, a ich rozmowa została urozmaicona przez liczne gestykulacje.
  Po jakichś dziesięciu minutach Leszczyński wyszedł, a raczej wybiegł, z gabinetu. nie wyglądał na szczęśliwego. Kiedy nas mijał, na chwilę się zatrzymał i skuliłyśmy się pod jego spojrzeniem.
-Jeszcze możecie tego pożałować... wszyscy- wycedził przez zęby, po czym wszedł do szpanerskiego samochodu i odjechał.
Po chwili wyszedł Robert.
-Załatwione-oznajmił ukontentowany.- Stajnia jest nasza i nikt nam jej nie odbierze, choćby nie wiem, co by się stało.
My jednak się zbytnio nie cieszyłyśmy. Rob pewnie nie usłyszał ostatnich słów Leszczyńskiego, niebrzmiących jak żart, które tak bardzo nas zmartwiły.
gify konie
Rozdział krótki i niezbyt porywający, aż za słaby jak na to, ile czasu minęło nim go opublikowałam.
Ja też przepraszam, że tak długo musieliście czekać. Mam nadzieję, że następne będą lepsze i nie martwcie się, jeśli przez dłuższy czas te ,,następne" się nie pojawią. ;) Pamiętamy o blogu i staramy się pisać, jak mamy wolną chwilkę. (:
I dziękujemy Wam za ponad 2.000 wejść! :D
PS Co myślicie o zakładce A K T U A L N O Ś C I?

wtorek, 19 lutego 2013

Rozdział 21


Na początku chciałabym Was wszystkich przeprosić, że tak długo nie pisałam. Mam teraz dużo zajęć na głowie, wiele nauki przed egzaminem i chcę osiągnąć wysoką średnią na koniec gimnazjum. Nie wiem, czy teraz będę systematycznie pisać, ale postaram się w miarę moich możliwości jak najszybciej uzupełniać notki. 


~~Iza~~


Po tych słowach zamurowało nas. Co mama Amandy sobie myśli? Że zostawimy te biedne konie na pastwę losu? A może sprzedamy je razem z całą stajnią, aby biedne zwierzęta były okrutnie traktowane? Odpowiedź jest jedna: my nie decydujemy, ale Robert za nic w świecie nie sprzedałby schroniska matce Amandy. Podobne zdanie wypowiedziałam na głos.
-Zobaczymy dziewczynki. Muszę porozmawiać o tym z kimś dorosłym na poważnie. Pewnie przyjedziemy tutaj jutro, Am.
Jak szybko się pojawiły, tak szybko odjechały. 

Następnego dnia obudziłyśmy się późno, bo w nocy długo nie spałyśmy, jak to zawsze jest poza domem z przyjaciółmi. Rozmawiałyśmy i śmiałyśmy się przez cały wieczór.
Już przed południem czyściłyśmy konie, aby wybrać się na przejażdżkę. Teraz wypadała moja kolej jazdy na Karej, a Wiktoria chciała jechać na La Mange, aby sprawdzić, jak zachowuje się pod siodłem. Dzisiaj wybrałyśmy inną drogę niż zwykle. Stępowałyśmy między lasem a polami w stronę miasta.
-Poćwiczymy skoki?- spytałam, gdy zaczęłyśmy kłusować.
-W terenie? Ale dasz mi też spróbować na Dashy, nie?
-Jasne!
-To chętnie, ale musimy znaleźć jakieś dobre miejsce.
-Spróbujmy, może coś się znajdzie.
Skręciłyśmy w głębszy las, bo jest tam więcej gałęzi, z których można stworzyć przeszkody. Szukałyśmy dobrego miejsca jeszcze przez jakieś 10 minut, aż w końcu natrafiłyśmy na teren z nisko połamanymi, cienkimi drzewami. Ustawiłyśmy kilka "przeszkód" z gałęzi, a resztę tworzyły właśnie te połamane drzewka. Pierwsza skakała Wiktoria. La Mange widocznie była dobrym sportowym zwierzęciem, bo przeskoczyła wszystko bezbłędnie. Ja zapoznałam Dashę z niezidentyfikowanymi obiektami leżącymi, na które dziwnie spoglądała. Zeszłam z niej i podprowadzałam klacz do każdego stosu, aby zrozumiała, że gałązki nie mają złych zamiarów i nie chcą jej pożreć. Wsiadłam z powrotem na konia i ruszyłam na pierwszą przeszkodę. Pokonała ją bezbłędnie tak samo, jak kolejne trzy. Przed piątą nagle zaczęła uciekać w stronę stajni. Musiało ją przestraszyć złamanie gałęzi przez kopyta La Mange, bo Wiktoria chciała przykłusować bliżej mnie, aby mieć lepszy widok. Próbowałam uspokoić Dashę, ale mimo to nadal galopowała nie słuchając moich poleceń. Gdy galopowałam tak na Karej, w stronę wybraną przez klacz, usłyszałam za mną tętent kopyt La Mange. Wiktoria pewnie chciała mnie dogonić i pomóc uspokoić Dashę, albo jej wierzchowiec też się spłoszył. Nie miałam czasu na oglądanie się za siebie. Kara poniosła mnie do miejsca, w którym było zdecydowanie mniej drzew. Musiałam to wykorzystać. Zaczęłam dawać jej pomoce do skrętu w lewo, aby wjechała na koło. Pociągnęłam trochę mocniej wewnętrzną wodzę, aby sprawiła jej lekki dyskomfort, co powinno ją nakłonić do galopowania po kole.
-Weź ją na koło!- krzyknęła Wika, gdy już się do mnie zbliżyła.
Właśnie to próbuję zrobić- pomyślałam. Po krótkiej chwili siłowania się z klaczą, posłuchała mnie. Zrobiła około pięciu kółek, każde co raz węższe, aż w końcu stwierdziła, że nic jej nie grozi. Przeszła do kłusa, a potem do stępa.
-Już myślałam, że jej nie zatrzymasz!
-Szczerze? Ja też... No ale chyba lepiej teraz dla nas będzie, jeśli wrócimy do stajni.