Kare Serce Konia

Kare Serce Konia

piątek, 30 listopada 2012

Rozdział 4


~~Wiki~~
  -Myślisz, że ją bili?- spytała Iza.
-Co?- spytałam wyrwana z zamyślenia.
-No... tą karą klacz. Przecież koń nie może być sam z siebie tak... niebezpieczny.
Pokręciłam głową, chociaż nie wiem, czy moja przyjaciółka to zauważyła, bo na mnie nie patrzyła. Szłyśmy teraz prowadząc rowery, ponieważ chciałyśmy pogadać.
-Nie może być- odparłam.- Izz, ja jej patrzyłam w oczy! Nie ma w nich szaleństwa, tylko ból. Wygląda jakby chciała, żeby ją zabić.
-Podejmiemy jeszcze jedną próbę okiełznania jej zanim... zanim zostanie uśpiona?
-Oczywiście!- uśmiechnęłam się.
Wsiadłyśmy na rowery i jechałyśmy już w ciszy. Ciągle zastanawiało mnie, co mogło się stać. Pewnie nigdy się tego nie dowiemy. Ale jeśli już ją ujeździmy, ta wiedza będzie potrzebna jedynie do zaspokojenia naszej ciekawości, czyli zbędna. Teraz jednak chciałabym wiedzieć, żebym mogła odpowiednio do niej podejść.
gify konie
Gdy dojechałyśmy do domu było już niemal całkiem ciemno. Zjadłam kolację z rodzicami i postanowiłam natychmiast pójść spać. Jutro czeka nas ciężki dzień. Zależy od niego tak wiele... Klacz może nas skrzywdzić, a nawet zabić, ale jeśli nie spróbujemy do niej dotrzeć, ona zginie. A ja nigdy nie stawiałam życia ludzkiego nad końskie.
Tej nocy moje sny galopowały mi w głowie. Dosłownie galopowały. Zobaczyłam Karą stojącą przy ogrodzeniu. Wspięłam się na szczyt płotu i skoczyłam jej na grzbiet. Klacz oszalała. Ruszyła galopem, a ja spadłam. Czułam pękające kości, słyszałam swój krzyk. Ten sen nagle zniknął. W drugim ja i Iza siedziałyśmy na Karej. Biegła pełnym galopem po łące. Śmiałyśmy się, żartowałyśmy. Na naszej drodze pojawiła się rzeka. Prąd był mocny, nie mogłyśmy jej przepłynąć i wtedy Kara skoczyła. Był to tak wspaniały, długi skok. Nie skok- uświadomiłam sobie. Ona leciała. Nagle Iza zniknęła. Sierść klaczy zaczęła coraz bardziej jasna, aż w końcu stała się zupełnie biała, jak czysty śnieg. Siedziałam teraz nie na dzikiej klaczy z Equilandu a na dumnej Dashy (czyt. Daszy). Klacz wierzgała, ale się utrzymałam. W końcu jednak spadłam. Ona chwilę pogalopowała dalej. W końcu zawróciła, pędząc prosto na mnie...
Obudziłam się z krzykiem. Oddychałam szybko. Dasha była jednym z koni ze Świata Rumaków- stadniny, z którą ja i Izz rozstałyśmy się na dobre kilka dni temu (po śmierci Broszki). Miała piękną, lśniącą, białą sierść (jak na lipicana przystało) i ok. 160 cm wzrostu. Nie była taka jak inne konie. To chyba był jedyny koń na świecie zły z natury, przynajmniej tak twierdziła pani Agnieszka. Klaczy nigdy nie spotkało nic złego, ale nienawidziła ludzi. Dosiadło jej tylko kilka osób. Dostąpiłam tego zaszczytu, Iza też. Miałyśmy wiele szczęścia, bo nie każdy przeżył taką przejażdżkę. Weronika, nasza koleżanka, bez pytania osiodłała i dosiadła Dashę. Klacz zrzuciła ją. Pobiegła kilka kroków dalej, po czym zawróciła, przebiegając nad dziewczyną. Jedno z kopyt Dashy stanęło na głowie, miażdżąc czaszkę. Wera nie przeżyła tego. Pani Agnieszka od razu podjęła decyzję o pozbyciu się klaczy. Zastrzelili ją z wiatrówki. Tak po prostu. Potraktowali klacz jak wściekłego wilka. Przypomniał mi się znany cytat: ,,Gdy człowiek chce zabić tygrysa nazywa to sportem, ale gdy tygrys zabije człowieka nazywamy to okrucieństwem". Nigdy nie potrafiłam zapomnieć o Dashy, ale potem w stadninie pojawiła się Broszka i mój żal osłabł.
gify konie
Dojechałyśmy do schroniska. Po drodze opowiadałam Izie o moich koszmarach.
-Nie rozumiem jak ludzie mogą tak traktować konie- zakończyłam.- Konie, dumne konie... czasem są traktowane jak niepotrzebne rzeczy.
-Nie myśl o tym, co było- odpowiedziała mi przyjaciółka.- Rozpamiętywanie tego nic ci nie da. Pomyśl lepiej o przyszłości. Ile koniom możemy oszczędzić takiego losu, pracując w schronisku...
Miała rację. Całkowitą. Tylko, że zawsze ja powtarzałam, by nie wracać myślami do przeszłości, nie zaczynać rozmyślania od słów: ,,Co by było gdyby...".
Uśmiechnęłam się do niej. Zostawiłam rower przy stajni. Spojrzałyśmy po sobie i ruszyłyśmy do budynku. Wiele koni wystawiło łby na nasze powitanie. Wyjęłam z kieszeni kostki cukru, dając każdemu koniowi po jednej. Jedynie Kara nie była zainteresowana. Znów stanęła w najdalszym kącie swojego boksu, a kiedy przechodziłam obok przycisnęła uszy do tyłu głowy, po czym wywróciła oczami. Iza, wcześniej zajęta witaniem z innymi końmi, dołączyła do mnie. Obie stałyśmy teraz przed boksem klaczy, podziwiając ją w ciszy.
-Hej, dziewczyny- przywitał nas Robert.- Chcecie zaczekać z nią na weterynarza?
-Nie rozumiem...- Iza spojrzała na niego wystraszona.
Wiedziała, co ma na myśli Robert- widziałam to po niej-potrzebowała tylko potwierdzenia.
-Nie wiedzę sensu dalszych cierpień tej klaczy. Dziś zostanie uśpiona. Muszę pojechać na chwilę do miasta, a chłopcy dziś nie przyjdą, bo muszą się uczyć. Zostaniecie tutaj?
Pokiwałyśmy głowami.
Kiedy wyszedł moja przyjaciółka kucnęła, ukrywając twarz w dłoniach. 
-Daj spokój, Izz- szepnęłam. Nawet nie próbowałam ocierać mojej wilgotnej od łez twarzy.- Zostałyśmy same, możemy zrobić, co chcemy. Działamy?
-Tak!
Mój pierwszy sen nauczył mnie, że nie możemy zacząć od ujeżdżania klaczy. Miałam inny pomysł.
Przygotowanie do tego momentu trwało dłuższą chwilę.  Wzięłyśmy bat i upewniłyśmy się, że furtka na okrągły wybieg jest otwarta. Zamknęłam drzwi wyjściowe ze stajni, żeby w razie komplikacji klacz nie uciekła na otwarty teren. Izka otworzyła boks klaczy i uciekła w drugi koniec stajni. Kara początkowo niechętnie wychyliła głowę. Potem nagle wyskoczyła z boksu i, jakby mając ściśle określony plan, pobiegła na ujeżdżalnię. Zamknęłyśmy drzwi między okrągłym wybiegiem (kiedy klacz się na nim znalazła) a przedsionkiem. Dzięki temu nie mogłaby wrócić. Kara biegała w kółko galopem, a my poszłyśmy naokoło. Stanęłyśmy przy wybiegu, wpatrując się w nią. Wtedy zrobiłam najgłupszą rzecz w moim życiu (zaraz po wejściu do jej boksu). Po prostu przeszłam nad ogrodzeniem, pozostając na łasce konia. Izz do mnie dołączyła. Kara stanęła jak wryta w najdalszym miejscu od nas. Chyba stwierdziła, że czas przejść do ataku, bo ruszyła z kopyta, biegnąc wprost na nas. Stałyśmy tak w miejscu. Czułam się jak sparaliżowana. To Iza wtedy uratowała mi życie. Pociągnęła mnie z całej siły, co wystarczyło, bym się rozruszała. Potem obie wspięłyśmy się na ogrodzenie, lądując po drugiej stronie w chwili, gdy klacz stanęła tam, gdzie przed chwilą my stałyśmy.
-To koniec- Izka spuściła głowę.- Ona nie da sobie pomóc.
-Chcesz się poddać?
Nie czekając na odpowiedź mocniej zacisnęłam palce na bacie i znów weszłam na wybieg. Moja przyjaciółka nie wyglądała na zachwyconą, ale postanowiła mi towarzyszyć. Klacz znów  ruszyła wprost na nas, ale tym razem uderzyłam batem w powietrze. Kara się tego nie spodziewała. Odbiegła do nas, ale znów wróciła. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, a za każdym razem ruszałyśmy krok do przodu. Teraz znalazłyśmy się idealnie po środku wybiegu. Klacz zrezygnowała z dalszych prób ataku. Po prostu biegała dookoła nas. Wtedy położyłam bat na ziemi i wyjęłam z kieszeni kostkę cukru. Klacz, widząc, że bat już jej nie zagraża, pobiegła w naszą stronę. Wyciągnęłam przed siebie rękę z przysmakiem. Kara stanęła z 6 metrów przed nami i zrobiła kilka kroków w miejscu. Wyglądała jakby stała przed nią ściana ognia, którą bała się przekroczyć. Rzuciłam jej kostkę cukru. Wzięła ją. Rzuciłam jeszcze prawie wszystkie kostki, które miałam. Przedostatnią dałam jej z ręki. Niepewnie ją wzięła, niestety zrobiła to szybko, a potem odskoczyła i uciekła. Dałam jej ostatnią. Tym razem była spokojna. Najwolniej jak umiałam uniosłam lewą rękę (przysmaki kładłam na prawej) i pogładziłam aksamitną szyję. Izz poszła w moje ślady. Po chwili jednak klacz się znudziła i uciekła.
-Teraz join-up?- spytała Iza.
Podałam jej bat.
-Twoja kolej.
-Jak nazwiemy klacz?- Izz kazała klaczy biec dookoła.
-Pamiętasz Dashę? To imię chcę dać klaczy na jej cześć.
-Wiesz, jak skończyła Dasha.
-Owszem- pokiwałam głową.- Ale była dumna i wspaniała. A samo imię też mi się podoba. Chyba, że chcesz wciąż mówić na nią Kara?
-Nie... Niech będzie.
Po półgodzinnych ćwiczeniach (Robert jeszcze nie wrócił) postanowiłyśmy skończyć. Dasha bez najmniejszego problemu dała się odprowadzić do stajni. Zanim jednak wprowadziłyśmy ją do boksu, wymieniłyśmy ściółkę i wyczyściłyśmy jej sierść.
-Chciałabym zobaczyć minę Roberta i chłopaków, jak ją zobaczą- Iza się zaśmiała.
-Taa, ja też. Czyli wkrótce zaczynamy ją ujeżdżać.
-Jasne! Pojechać na takim koniu to mój cel życiowy.
-Od kiedy?
-Od wczoraj.
Obie wybuchnęłyśmy szczerym śmiechem, a ja dałam Dashy jeszcze kawałek marchwi, znaleziony w kieszeni.

środa, 28 listopada 2012

Rozdział 3

~~Iza~~


Słysząc budzik, zwlekłam się niechętnie z łóżka. Z przyzwyczajenia zaczęłam pakować plecak do szkoły. Dopiero gdy spojrzałam na plan lekcji przypomniało mi się, że jest sobota. A sobota oznacza długi wypad do schroniska. Od pierwszych odwiedzin nowej stajni byłyśmy tam tylko raz. Zaproponowano nam wtedy jazdę na zdrowych koniach. Niestety, nie miałyśmy ze sobą sprzętu jeździeckiego, więc przełożyłyśmy jazdę na dzisiaj. Gdy wykonałam wszystkie poranne czynności, wyjęłam plecak i zaczęłam pakować końskie rzeczy. Wybrałam moje ulubione czarne bryczesy, które wzdłuż zewnętrznej części nóg miały kratkę. Wepchnęłam też czapsy, toczek i mocne, skórzane rękawiczki. Sztyblety musiałam od razu założyć, bo za nic nie chciały się zmieścić do przepełnionego plecaka- taka tam złośliwość rzeczy martwych... Wyprowadziłam jeszcze moją suczkę rasy Husky, Nairkę, na spacer. Oczywiście, jak to na każdym spacerze z nią, znalazła patyk i zaczęła brykać jak koń, zapraszając mnie do zabawy. Podbiegam do niej; ona ucieka słodkim, zebranym galopem. I tak w kółko, aż nie przechwycę patyka, którego od razu rzucam, aby Nairka przyniosła go z powrotem. Po skończonej zabawie, wróciłam do domu, aby zabrać plecak. Poinformowałam mamę o moich planach i wyprowadziłam rower z garażu. Była ładna, wiosenna pogoda, więc mogłyśmy sobie pozwolić na jazdę rowerem do stajni. Mamy takie szczęście, że ścieżka rowerowa prowadzi prawie do samego schroniska, więc nie musimy jeździć po ruchliwych ulicach. Gdy wyszłam, Wika już na mnie czekała.
-Hej, Izz! Jedziemy?
-Jasne!
 Rozmawiałyśmy głównie o szkole. Po jakimś czasie skręciłyśmy w małą uliczkę prowadzącą przez las do schroniska.
Gdy dojechałyśmy, pierwsi przywitali nas Kuba i Bartek. Powiedzieli, że skończono remontować pokój wolontariuszy. Ten pokój znajdował się zaraz po wejściu do stajni. Było to drugie pomieszczenie po lewej stronie (pierwszy pokój należał do Roberta i jego synów). W środku naszego pokoju znajdowało się dziesięć zamykanych szafek- można tam było zostawić swoje rzeczy. Naprzeciwko nich był stolik z krzesłami, a przy oknie z widokiem na las wisiała tablica korkowa na ogłoszenia (na razie wisiał tam tylko kalendarz). Dostałyśmy klucze do dwóch pierwszych szafek. Reszta pozostała dla przyszłych wolontariuszy. Na wprost naszego pomieszczenia znajdowała się wielka siodlarnia. Dalej było około 16 boksów dla koni i składzik paszy.
Zostawiłyśmy rzeczy w naszych szafkach i przebrałyśmy się. Po przywitaniu się ze wszystkimi końmi, zaczęłyśmy czyścić szczęśliwą dwójkę przed jazdą. Wiktorii przypadł srokaty wałach o imieniu Wesuvio, którego czyściłam za pierwszym razem. Natomiast ja dostałam karogniadą Nell. Moja klacz przy czyszczeniu wierciła się, jak nie wiem co, a przy dopinaniu popręgu próbowała gryźć. Miałam z nią trochę problemów, ale nie przeszkadzało mi to. Każdy koń jest nauczycielem. Wesuvio był w miarę spokojny, ale nie tak łatwo dawał kopyta do czyszczenia.
W końcu nadszedł moment, na który ciągle czekałam. Wyprowadziłyśmy konie na plac i wspięłyśmy się na ich grzbiety. Nell nie była zbyt wysoka, ale strzemiona były bardzo skrócone, a nie chciało mi się ich wcześniej poprawiać. Dopiero podczas rozstępowania uregulowałam długość puślisk. Skokowe siodło Nell było bardzo wygodne. Miało mięciutkie poduszki kolanowe, a długość między łękiem przednim a tylnym pasowało w sam raz dla mnie. Do popręgu był przypięty wytok- widocznie Nell musiała często zadzierać głowę do góry. Ogłowie klaczy miało śliczny nachrapnik meksykański. Wika też była zadowolona z siodła, a ogłowie miało przyozdobiony naczółek.
Stępowałyśmy jedna obok drugiej po dużym placu w kształcie kwadratu, na którym była tylko jedna niska przeszkoda i cavaletti ułożone na galop. Obok był jeszcze jeden piaszczysty parkur z kompletem przeszkód, a dalej- czworobok ujeżdżeniowy. Wzdłuż wszystkich placów do jazd rozciągały się pastwiska dla koni.
W stępie ćwiczyłyśmy ustępowanie od łydki, a później łopatkę do wewnątrz. Gdy konie były już rozgrzane, powtórzyłyśmy te ćwiczenia w kłusie. Później dałyśmy koniom trochę odpocząć.
-Jak tam Nell?- spytała Wika.
-Świetna klaczka, szybko reaguje na delikatne przyłożenie łydek. Musi lubić robić ustępowania, bo jest w tym świetna- pochwaliłam mojego wierzchowca.
-Wesuvio nie jest taki delikatny. Muszę mocniej przykładać łydki, żeby się ruszył.
-Znając twoje możliwości,dasz sobie radę. Świetnie idzie ci ustępowanie. Później możemy zamienić się końmi.
-Może innym razem.
-OK. To co, może przeskoczymy tą przeszkodę?- spytałam, wskazując ręką na niskiego krzyżaczka.
-Ok, ale na razie z kłusa. Później możemy spróbować z galopu.
-To jedź pierwsza.
Wika nakierowała Wesuvia na około 40-centymetrową przeszkodę. Wałach ledwo podniósł nogi nad przeszkodą.
-Z galopu będzie lepiej, obiecuję- rzekła Wiktoria.
Teraz ja nakierowałam Nell na tego samego krzyżaczka. Ładnie skoczyła, ale po przeszkodzie od razu bryknęła i bardzo chciała zagalopować. Dopiero po tym bryknięciu zauważyłam, że z pobliskiej altanki obserwują nas Kuba i Bartek. Skoczyłyśmy jeszcze po dwa razy i zaczęłyśmy galopować. Robiłyśmy wolty, lotne zmiany nóg i przejeżdżałyśmy przez cavaletti. Później przeskoczyłyśmy sobie tą niską przeszkodę. Wika, jak obiecała, skoczyła o wiele lepiej niż poprzednio.
-Może podwyższymy troszkę tą przeszkodę?
-Okej, ale ty schodzisz z konia- odpowiedziała przyjaciółka.
-Ustawię stacjonatę o wysokości 80 cm.
Gdy z powrotem wsiadłam na Nell, Wika ruszyła na przeszkodę. Leniwiec-Wesuvio zrzucił drąga.
-Hahaha- zaśmiałam się.- Co jest? Za słaba łydka?
-To zobaczymy jak ty to przeskoczysz.
-Możesz poprawić przeszkodę?
-Jasne, już schodzę.
Na nieszczęście, ja też zrzuciłam drąga. Nell za późno się wybiła. Oczywiście teraz Wika śmiała się ze mnie, a ja razem z nią.
Przeskoczyłyśmy bez zrzutki po trzy razy, ale potem nie chciało nam się poprawiać tej stacjonaty, więc jazda zaczęła zbliżać się ku końcowi. Pokłusowałyśmy trochę i przeszłyśmy do stępa. Gdy przejeżdżałyśmy koło altanki, chłopcy kazali się na chwilę zatrzymać.
-To następnym razem wsiadacie na trudniejsze konie- powiedział Bartek.
-Świetnie jeździcie, a inne konie też potrzebują ruchu- dokończył jego brat.
-A wy czemu nie na koniach?
-Chcieliśmy popatrzeć jak wy jeździcie.
-To możemy spróbować-stwierdziłyśmy ze śmiechem- Ale nie dawajcie nam całkiem dzikich koni, które co krok strzelają barany i bardzo chcą pozbyć się jeźdźca.
-Zupełnie dzika jest tylko ta kara hanowerka, a jej nikomu nie dałbym nawet do czyszczenia, a tym bardziej nie wspominając o jeździe na niej- odpowiedział Kuba.
Zaczęłyśmy stępować dalej. Po skończonej jeździe, rozsiodłałyśmy konie i wypuściłyśmy na pastwisko. Wyczyściłyśmy inne konie i też wyprowadziłyśmy je na łąki. Tylko hanowerka i dwa inne bardzo poszkodowane konie zostały w boksach. Posprzątałyśmy stajnię, zmieniłyśmy słomę w niektórych boksach i wrzuciłyśmy jedzenie do żłobów. Karej też szybko dałam przez drzwi boksu. Widocznie nie miała ochoty na jedzenie, bo schowała się w kącie udając zwykłego, strachliwego konia. Ciągle zastanawiała mnie jej przeszłość. Czy kiedyś była normalnym koniem? Albo czy uda się komuś ją oswoić? Tego jeszcze nie wiem. Zastanawiałam się nad tym razem z Wiką w drodze powrotnej.

niedziela, 25 listopada 2012

Rozdzial 2

~~Wiki~~
  Leżałam na łóżku. Ukryłam wilgotną twarz w poduszce. Miałam ochotę krzyczeć. Dlaczego życie jest takie niesprawiedliwe! Zawsze po powrocie ze stajni ja i Iza spotykałyśmy się w domu jednej z nas i mogłyśmy gadać godzinami. Dziś żadna z nas nie spróbowała tego zaproponować. Jedno wiedziałam na pewno: nigdy nie wrócę do tej stajni. Nawet jeśli będzie się to wiązało z całkowitym zaprzestaniem jeżdżenia. W całym domu rozległo się szczekanie mojej czekoladowej labradorki Egri.
-Mamo, wypuść psa na podwórko!- krzyknęłam.
Przypomniałam sobie, że przecież jestem sama w domu. Zwlekłam się z łóżka w fatalnym nastroju. Od niechcenia otworzyłam drzwi wyjściowe i sunia pognała przed siebie, ale zauważyłam, że furtka jest otwarta. Musiałam zapomnieć jej zamknąć.
-Eg, czekaj!- zawołałam.
Labradorka już nie raz uciekła, więc wolałam uważać. Zamknęłam furtkę, ale wtedy mój wzrok skupił się na  drzewie rosnącym przy ulicy. Wisiało na nim ogłoszenie. Wydawało mi się, że zobaczyłam na nim konie. Podeszłam bliżej. Nie myliłam się. Na zdjęciu była długa stajnia, a obok piaszczysta ujeżdżalnia i parkur. Przeczytałam napis na ogłoszeniu:
Schronisko dla koni Equiland zaprasza!
Poszukujemy wolontariuszy do pracy z końmi.
Chętnych prosimy o zgłoszenie się do biura
 w schronisku w Sudowie (8 km od centrum miasta).
TY też możesz pomóc!

Natychmiast zapomniałam o Broszce i niezamkniętej furtce. Szybkim ruchem zerwałam ogłoszenie i pobiegłam do domku obok, w którym mieszkała Iza.
Zapukałam do drzwi. Otworzyła mi przyjaciółka.
-Będziemy pracować z końmi! - zaczęłam podniecona.- Zapomnij o instruktorce... Chodźmy tam!
-O czym ty mówisz?- spytała Izka.
Wetknęłam jej ogłoszenie. Zerknęła na nie i aż podskoczyła z radości. Chociaż zaraz posmutniała.
-Żaden koń nie zastąpi mi Broki, ale chętnie pójdę do tego schroniska.
Sama skarciłam się w duchu, że zapomniałam o Gniadej.
-Broszka zawsze będzie miała w moim sercu szczególne miejsce- powiedziałam spokojnie- ale muszę czymś się zająć, bo zwariuję. Twoi rodzice mogą nas tam zawieść?
-Niestety gdzieś pojechali. Jeszcze ich nie ma. Weźmy rowery i spotkajmy się tu za 5 minut.
Pobiegłam z powrotem do mojego domu. Wzięłam mój srebrny rower górski, na głowę założyłam kask i pojechałam na umówione miejsce. Iza już tam na mnie czekała. Ruszyłyśmy bez słowa. Ponieważ moja przyjaciółka lepiej znała drogę, jechała przodem, ale i tak kilka razy musiałyśmy pytać o drogę. Okazało się, że Sudowo jest równo w połowie drogi do naszej BYŁEJ stadniny, czyli dwa razy bliżej. Jeśli się uda, będziemy mogły podjeżdżać tam rowerami. 
Dojechałyśmy na miejsce. Zawiesiłam kask na kierownicy, a rower przypięłam do ogrodzenia jednego z padoków. Iza zrobiła tak samo.
Weszłyśmy do stajni. Kilka koni na nasz widok wystawiło łby z boksów, wpatrując się w nas z nadzieją na przysmak. Znałam dobrze ten widok. Pogładziłam policzek pięknego srokacza. On prychnął zirytowany i cofnął głowę.
-Daj marchewkę- powiedziała Izabela, udając głos konia- Chcę marchewkę. Głaskaniem się nie najem.
Obie zaczęłyśmy się śmiać.
-W czym mogę wam pomóc, dziewczęta?- usłyszałyśmy za sobą męski głos.
Aż podskoczyłyśmy zaskoczone. Odwróciłyśmy się. Za nami stał wysoki mężczyzna po czterdziestce. Izka spojrzała na mnie, a ja wyciągnęłam z kieszeni ogłoszenie i mu podałam.
- Możemy tu pracować jako wolontariuszki?- spytałam.
-Oczywiście- odparł.- Rozpoczęliśmy działalność zaledwie miesiąc temu i nie mamy zbyt dużo osób do pomocy, a konie trzeba wyczyścić, nakarmić, wyprowadzić na wybieg, przyzwyczaić do ludzi... Zobaczymy co potraficie- zniknął na chwilę w jakimś pomieszczeniu, po czym wrócił z dwoma pudełkami ze sprzętem do czyszczenia i wskazał dwa konie w boksach obok nas.- Działajcie.
Popatrzyłyśmy po sobie zdziwione. Gdzie ankieta do wypełnienia przez rodziców i reszta papierów z ubezpieczeniem włącznie? Kiedy pierwsze zaskoczenie minęło wzięłyśmy się za czyszczenie koni. Iza miała tego samego srokacza, który na mnie prychnął, a ja siwą klacz. Oba były strasznie brudne. Doprowadzenie ich do normalnego porządku zajęło nam niemal półgodziny.
-Ależ one były brudne- rzuciłam od niechcenia.
-Jest nas tu tylko trójka, a koni dziesięć- powiedział mężczyzna.- Nie możemy porządnie zająć się każdym z osobna.
-Nie miałam nic złego na myśli!- dodałam szybko.- Nie chciałam pana urazić...
-Jakiego znowu pana?- uśmiechnął się.- Jestem Robert- odwrócił głowę i zawołał po imieniu dwóch chłopaków.- A to moi synowie 17-letni Bartek i 16-letni Kuba. A wy dziewczęta? Jak macie na imię i ile macie lat?
-15- odpowiedziała moja przyjaciółka.- Jestem Izabela, a to jest Wiktoria.
-Witamy w zespole.
Uśmiechnęłyśmy się w odpowiedzi. 
***
Spacerowałyśmy po stajni, oglądając konie. Szłyśmy prawą stroną stajni. Nasz widok przykuł ostatni boks po lewej. Jego drzwiczki były z grubej metalowej blachy. Sąsiedni boks był pusty, a w tym ,,opancerzonym" boksie stała kara klacz rasy, którą dobrze znałam. Gdyby nie kolor sierści pomyślałabym, że widzę Broszkę. Kochany koń hanowerski... Ale zaraz przyjrzałam się jej uważniej. Klacz była straszliwie brudna. Jej boki pokrywała gruba warstwa błota wymieszanego z sianem, a podłoga boksu była jednym wielkim łajnem. Moje oczy zaszły łzami. Jak można tak traktować konia?!, pomyślałam. Podeszłam bliżej. Na mój widok Kara odskoczyła do tyłu, śmiertelnie przerażona. Po jej bokach spływały strużki potu. Zarżała żałośnie jakby prosząc, żeby zakończyć jej cierpienie.
-Temu koniowi nie da się już pomóc- usłyszałam obok siebie głos Roberta. Rzuciłam mu mordercze spojrzenie, ale on widać tego nie zauważył.- Przywieźliśmy ją tu dwa tygodnie temu. Była tak na szprycowana środkami uspokajającymi, że ledwo stała na nogach. Kiedy przestały działać, zaczęła szaleć. Po pierwszych 3 dniach już 4 razy wymieniałem drzwi od boksu, aż w końcu założyłem metalowe. Potem próbowaliśmy ją przyzwyczaić do ludzi, ale nawet nie dawała do siebie podejść. Kilka razy omal mnie nie zabiła. Poidła są automatyczne, jedzenie rzucamy jej szybko do boksu, to jedyne, co możemy zrobić, ale z niej nic nie będzie.
Zostawił nas same i wyszedł ze stajni. Kontynuowałyśmy zwiedzanie stajni. Jedno wejście, którym weszłyśmy wychodziło na podwórko, drugie zaś- na ciekawy wybieg. Od razu od stajni prowadziło ogrodzenie. Był to tak jakby przedsionek szeroki na trzy metry, długi na 6. Kończył się on okrągłym wybiegiem o promieniu może ze 20 metrów, od którego był odgrodzony potężnymi drzwiczkami zamykanymi na taką zasuwę, jak przy boksach. Stwierdziłam, że to może jest dla bardziej narowistych koni. Bez dotykania konia można wygonić go na okrągłą ujeżdżalnię i rozpocząć trening. Gdzie byśmy nie poszły, przed oczami stawał mi obraz karej klaczy, której samo patrzenie na nią zdawało się zadawać jej ból. Późnym popołudniem postanowiłam odwiedzić ją jeszcze raz. Właściciel stadniny- bo nim najpewniej był Robert- pojechał w teren z koniem, którego trenował. Bartek naprawiał ogrodzenie padoku. Kuba zajmował się jednym z koni na drugim końcu stajni (patrząc od boksu Karej). Iza miała posprzątać w siodlarni. Zaczęło mi się nudzić. Oczywiście pracy nie brakowało. Mogłabym wyczyścić jakiegoś konia, ale nie miałam ochoty. Podeszłam do boksu karej klaczy. Odsunęła się jak najdalej. Zad wbiła w tylną ścianę. Chyba robiła już tak nie raz, bo ona też była z metalu.
Skrzyżowałam ręce na górnej krawędzi drzwi i położyłam na nich (rękach) głowę. Lubiłam w ten sposób przyglądać się koniom. Klacz wydawała się ucieleśnieniem moich uczuć; tego, co czułam, kiedy zabierali Brokę. Widziałam w niej coś więcej niż oni. Zebrałam się na nagłą odwagę. Odsunęłam zasuwę i weszłam do boksu. Oparłam się o boczną ścianę. Nawet nie zauważyłam, kiedy rozstałam się z wyjściem. Postąpiłam krok do przodu, jeszcze jeden. Klacz poczuła się osaczona i skoczyła w moją stronę. Pisnęłam, upadając do tyłu. Utkwiłam w kącie boksu. Postanowiłam się podczołgać do drzwiczek. Ale w tym momencie dwa potężne kopyta uderzyły o ziemię na drodze mojej ucieczki, omal nie miażdżąc mi dłoni. Po czym stanęła dęba i zaczęła wymachiwać nade mną nogami. Skuliłam się zakrywając głowę rękami. Zrobiło mi się czarno przed oczami. Co ja sobie myślałam?! Przecież ona zaraz mnie zabije!
Poczułam, że coś mnie ściska za ramiona i ciągnie. Kiedy otworzyłam oczy nie kucałam już brudnej słomie a tkwiłam w objęciach Jakuba. Zdziwił mnie ten gest, ale długo się nim nie nacieszyłam, bo zaraz Iza go odepchnęła i objęła mnie przyjacielsko. Gdy mnie wypuściła, Kuba rzucił mi wściekłe spojrzenie.
-Zwariowałaś?!- krzyknął, a kilka przestraszonych koni wzdrygnęło się.- Ona mogła cię zabić! To bestia, a nie koń! Już się o  postaram o to, żeby została uśpiona!- Wybiegł ze stajni.
Nie mogłam pozbyć się uczucia, że miał rację. Spojrzałam na klacz. Stała teraz w miejscu, w którym ja stałam przed chwilą. Przyjrzałam się jej dokładniej. Była taka piękna... Na czole miała małą gwiazdkę, a na nosie chyba chrapkę. Już wtedy się w niej zakochałam. Wiedziałam, że muszę ją oswoić, nawet narażając swoje życie...

Rozdział 1 [PROLOG]

~~Iza~~

Byłam w drodze do stajni. Nie wiem, ile czasu upłynęło od tej rozmowy telefonicznej. Nie mogłam uwierzyć słowom mojej instruktorki. Po drodze poprosiłam mamę, aby zatrzymała się przy Wiktorii. Pewnie też chciałaby pojechać. Pośpiesznie napisałam jej SMS-a, że jadę w ważnej sprawie do stajni, a wszystko wyjaśnię jej po drodze, jeśli będzie chciała pojechać. A powinna chcieć. Przecież zawsze jeździmy razem do koni. Gdy dojechałyśmy pod dom Wiktorii, ona stała już przy płocie.
-Hej, Iza. Co się stało?
-Cześć. Pani Agnieszka dzwoniła... Broszka złamała nogę.
-Nasza ukochana Broszka? Dlaczego?
-Ktoś źle ją poprowadził na przeszkodę. Za wcześnie wybiła się i wpadła pomiędzy drągi 90-centymetrowego oksera. Poplątały jej się nogi i przewróciła się razem z jeźdźcem, który jest teraz w szpitalu. Nie wiem kto to był - odpowiedziałam.
-O masakra... Nasza ulubiona klacz... Co z nią teraz zrobią?
-Jedziemy, żeby się tego dowiedzieć.
Później jechałyśmy już w ciszy. Moje wilgotne oczy skierowałam w stronę okna samochodu, aby nikt nie widział, że płaczę. Z resztą pewnie nie tylko mi było tak przykro. Wiktoria też była odwrócona.
Moja mama zostawiła nas kilkaset metrów od stajni. Gdy szybkim krokiem weszłyśmy do środka, konie, jakby wiedziały co się stało, nie zarżały pociesznie na powitanie, ani nie wystawiały głów z boksów w poszukiwaniu marchewek w naszych kieszeniach. Widząc weterynarza rozmawiającego z naszą instruktorką, panią Agnieszką, zatrzymałyśmy się parę metrów przed nimi. Usłyszałyśmy tylko strzępki rozmów:
-...więc co pani chce zrobić?
-Jak pan mówił, leczenie Broki będzie kosztowne i już nigdy nie będzie taka, jak kiedyś. Myślę, że wyślę ją do rzeźni, bo z uśpienia nie będę mieć żadnej korzyści.
-Do rzeźni?- zdziwiłyśmy się. Dopiero teraz zwrócono na nas uwagę.
-Dziewczyny, idźcie na razie - wygoniła nas pani Agnieszka.- Jestem w trakcie poważnej rozmowy. Później podyskutujemy.
-Ale nie może pani wysłać jej do rzeźni! Ona wyzdrowieje!- zbuntowała się Wika.
-Prosiłam was o coś! Możecie iść do waszej ulubienicy. Na razie jest w przyczepie weterynarza.
Posłuchałyśmy instruktorki.
Broszka była w fatalnym stanie. Leżała na lewym boku w szerokiej przyczepie wyłożonej trocinami. Miała przymknięte oczy. Weterynarz musiał dać jej coś na uspokojenie, bo ledwo reagowała na nasz widok. Nie wiem, czy nas w ogóle poznała. Nie zarżała, jak przy każdym powitaniu. Nie podniosła łba. Cała była mokra od potu. Miała kilka drobnych ran na bokach, ale najgorszy był zakrwawiony bandaż na prawej przedniej nodze.
-Pójść po gąbki albo jakieś ręczniki? Przetarłybyśmy jej sierść, może by jej ulżyło -zaproponowałam.
-Czemu nie? Weź też jakieś wiaderko z chłodną wodą.
Popędziłam do siodlarni, gdzie był trzymany sprzęt do czyszczenia koni. Przerzucając pudełka, szukałam tego, z niebieskim napisem "Broszka" wykonanym przeze mnie i Wiktorię. Gdy je w końcu znalazłam, wyjęłam dwie, dotąd nieużywane błękitne gąbki. Wyciągnęłam też z szafy dwa końskie ręczniki używane tylko po zawodach. Napełniłam wiaderko wodą i skierowałam się ku wyjściu z siodlarni. Idąc w stronę przyczepy, zauważyłam instruktorkę, która szła w moim kierunku.
-Wyczyścicie Brokę? Dobrze jej to zrobi - powiedziała.
-Nie odda jej pani do rzeźni, prawda? - zapytałam. Nadal miałam nadzieję. Nadzieja umiera ostatnia.
-Niestety mylisz się. Proszę, nie przekonuj mnie już, bo i tak nic nie zdołasz zrobić. Przyjadą po nią za godzinę. Macie tylko tyle czasu, żeby się z nią pożegnać.
-W takim razie dzisiaj ostatni raz jestem w tej stajni. Nie chcę tu już nigdy wrócić.
Ze łzami w oczach poszłam do ulubionej klaczy. Dałam jedną gąbkę Wiktorii, drugą zostawiłam dla siebie. Zwilżałyśmy gąbki i wycierałyśmy sierść Broszki. Ona jakby z podziękowaniem uniosła lekko łeb i cichutko zarżała.
-Nie spodziewałam się, że instruktorka może wysłać Gniadą do rzeźni- rozpoczęłam rozmowę.
-Ja też. Ona była taka dobra dla koni. Nie sądziłam nawet, że pozwoliłaby uśpić konia, już nie mówiąc o wysłaniu do "koniobójni". Nie rozumiem jej decyzji - odpowiedziała przyjaciółka.
Reszta rozmowy wypełniła się wspomnieniami z naszych jazd na Broce, o jej wybrykach, o jej ambicji. Być może ta ambicja była przyczyną wypadku. Gniada zawsze nakręcała się przed przeszkodą, zawsze chciała oddać jak najlepszy skok. Może myślała, że skoczy jednocześnie i wysoko, i daleko? Czy to był błąd jeźdźca? Tego się pewnie nigdy nie dowiemy. Wspominałyśmy też nasze pierwsze i jedznocześnie ostatnie zawody na niej. Na takim niesamowitym koniu można zajmować tylko pierwsze miejsca. I takie miejsca obie zajęłyśmy.
Minęło sporo czasu zanim weterynarz odjechał. Zmienił jeszcze Gniadej bandaż, dał środki znieczulające i przeniesiono ją do najbliższego boksu. Chwilę po tych męczących dla Broki przenosinach, przyjechał samochód z bardzo dużą przyczepą. Otworzyły się drzwiczki i wyszli dwaj mężczyźni.
-Który to koń? - spytał szorstko jeden z nich.
Pani Agnieszka wskazała ręką na boks, w którym leżała klacz. Inny mężczyzna, który został w samochodzie, podjechał bliżej i zaparkował przy samym wejściu do stajni. Otworzył przyczepę. Nie było z niej ani trocin, ani słomy. Wspólnymi siłami przenieśli tam konia. Jeden z panów został przy klaczy. Głaskał ją. Inna osoba poszła z naszą instruktorką do jej pokoju, prawdopodobnie w celu uregulowania płatności.
-Idziemy pożegnać się ostatni raz z Broszką? - zaproponowałam koleżance.
-Jasne.
Zdziwiło nas, że ktoś z tych osób był przy klaczy. Nie odzywając się, dołączyłyśmy do niego. Niestety, nie na długo.
-Dziewczyny, wyłazić! Państwo chcą już jechać- usłyszałyśmy za sobą rozgniewany głos instruktorki.
Ostatni raz rzuciłyśmy okiem na Gniadą przed zamknięciem przyczepy. Bez żadnego słowa, mężczyźni wsiedli do samochodu i odjechali. Pani Agnieszka oglądała się za odjeżdżającym pojazdem. Dopiero teraz dostrzegłam, że też ma łzy w oczach.
-Chyba już się tutaj nigdy nie zobaczymy - powiedziałam do instruktorki.
-Trudno - urwała rozmowę.
Ostatni raz pożegnałyśmy się z panią Agnieszką i wyruszyłyśmy pieszo w drogę powrotną.
Zastanawiałyśmy się, czy ci mężczyźni faktycznie zawiozą Brokę do rzeźni, bo nie wyglądali na takich złych ludzi, a szczególnie ten, który głaskał Gniadą. Nadzieja zawsze umiera ostatnia.