Kare Serce Konia

Kare Serce Konia

piątek, 17 października 2014

Rozdział 72

~Wika~

Wychodząc ze stajni zorientowałam się, że nie mam kasku. Sprzęt zostawiłam w przebieralni, miałam na sobie tylko moje czarne sztyblety i bryczesy w bordową kratę z pełnym lejem.
Powinnam po niego wrócić, podpowiadał mi zdrowy rozsądek. Dasha jest niereformowalna, może się zrobić naprawdę niebezpiecznie.
Już-już chciałam pójść po kask, kiedy w końcu pokręciłam głową do samej siebie. Szkoda czasu, pomyślałam.
- Dasha mi nie zrobi krzywdy - powiedziałam na głos. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że próbuję przekonać o tym bardziej siebie samą.
Spokojnym krokiem poprowadziłam Kantę na pastwisko. Zabezpieczyłam wyjście, żeby żaden z koni nie mógł się wydostać. Zdjęłam klaczy kantar. Na początku miałam zamiar z nim jeździć, ale pozbycie się całego sprzętu zminimalizuje ryzyko, że Dasha mnie zauważy. W końcu uchwyciłam się grzywy u nasady szyi klaczy. Odbiłam się mocno od ziemi i zręcznie wciągnęłam się na grzbiet kobyłki. Odetchnęłam po chwilowym wysiłku.
- To szukamy twojej koleżanki - szepnęłam do Kanti, każąc jej ruszyć stępem.
Nie spieszyłyśmy się jednak, chciałam ją najpierw rozgrzać.
Stępowałyśmy z dala od Dashy. Cały czas targał mną niepokój. A co, jeśli się nie uda? Takbym chciała, aby wszystko było jak dawniej...
W końcu zaczęłyśmy się zbliżać do Karej. Nie reagowała na nas. Co prawda obrzucała Kanti nieufnym spojrzeniem, ale pierwszy raz od wypadku widziałam ją z tak bliska z postawionymi uszami i spokojnym wzrokiem.
Cały czas milczałam i starałam się ukrywać za szyją siwuski. Dasha nie mogła mnie zauważyć, inaczej wszystko zaprzepaszczę. A tak naprawdę sama nie wiedziałam, co mam zamiar dalej robić. To, że nie ucieknie widząc innego konia nie znaczy, że oswoi się z ludźmi.
Pożyjemy, zobaczymy, pomyślałam, przechodząc do kłusa.
Zatrzymałam Kanti zaraz obok Karej i dałam jej więcej swobody. Mogła robić, co chciała. Oba konie pasły się spokojnie, a ja poczułam się jak za dawnych czasów, kiedy jeszcze w Świecie Rumaków dosiadałyśmy koni na pastwiskach - najczęściej Broszki - i obserwowałyśmy jak światło zachodzącego słońca bawi się w końskich grzywach...
Nagle powietrze rozdarł huk. Nie był to bardzo głośny dźwięk. Mogłam zgadywać, że wydobył się z podjeżdżającego na parking samochodu Roberta. Ale dla koni było to zbyt wiele. Obie klacze wystrzeliły galopem. Chociaż udało mi się nie spaść, straciłam równowagę i przechyliłam się niebezpiecznie w prawo. Miałam szczęście, że obok biegła Dasha. A może i nieszczęście? Gdybym spadła z drugiej strony, być może nic by mi nie było. Zależy jakbym upadła. Ale wpaść pomiędzy kopyta dwóch rozpędzonych koni...?
Wyciągnęłam błyskawicznie obie ręce i uchwyciłam się grzywy Dashy. Wyczyn na miarę najlepszych kaskaderów. Lewą nogą oplotłam grzbiet Kanti, tyłek powoli zjeżdżał mi po jej boku, większość tułowia wisiała w powietrzu, zaś ręce ściskały grzywę Dashy w taki sposób, że prawy łokieć opierał się o jej kłąb. Wystarczyło, że konie by pobiegły w różnych kierunkach, żebym zrobiła sobie krzywdę.
Jeśli przyjdzie mi teraz zginąć, pomyślałam, powinni postawić mi za to pomnik. Zachwycające poczucie humoru, w stosunku do okoliczności...
Wydawało mi się, że słyszę, jak ktoś wykrzykuje moje imię. Zignorowałam to jednak. Miałam nadzieję, że nikt mnie teraz nie widzi.
Dasha poczuła się zagrożona i potrząsnęła łbem. Nie mogąc się ode mnie uwolnić wystrzeliła ze wszystkich czterech nóg do góry przez co dystans dzielący oba konie stał się zbyt duży. Reszta mojego ciała rozstała się z grzbietem Kanti. Gdybym miała chwilę na zastanowienie, w tym momencie opuściłabym się na ziemię i zostawiła rozpędzone rumaki. Jednak moje dłonie wciąż kurczowo ściskały czarną grzywę.
Wisiałam teraz przy boku Dashy. Zamachnęłam się i przerzuciłam prawą nogę nad jej grzbietem. Wreszcie mogłam bezpiecznie usiąść. Albo raczej wygodnie, bo bezpieczne to w dalszym ciągu nie było. W końcu siedziałam na Dashy - najdzikszym koniu, jakiego w życiu spotkałam.
Klacz nie zamierzała poddać się bez walki. Jeden baranek, drugi, trzeci... Następnie zaczęła obracać się wokół własnej osi. Objęłam ją za szyję, opierając się sile dośrodkowej. Nagle zatrzymała się gwałtownie, w tej samej chwili strzelając z zadu. Tego już nie wytrzymałam. Spadłam prawie pod samą Dashę. Upadłam na plecy i gwałtownie wypuściłam powietrze. Serce waliło mi jak oszalałe. Poczułam coś ciepłego i mokrego z tyłu głowy. Sięgnęłam tam ręką, by po chwili zobaczyć, jak spływają z niej czerwone krople, ba!, wręcz strumienie. Dłoń, którą przyłożyłam do tylnej części głowy była teraz cała we krwi. A nie to było najgorsze. Nade mną, w słonecznej poświacie górowała Dasha. Stała na zadnich nogach, młócąc przednimi w powietrzu. Pokrywały ją dziwne białe, lśniące łaty. Przez chwilę myślałam, że to pot, ale odwróciłam na moment wzrok i zauważyłam, że cały świat jest w takich plamach.
To ja tracę wzrok, zorientowałam się.
Widziałam, że przednie nogi Dashy szykują się, by opaść na mnie z pełnym impetem. Wtedy nasze spojrzenia spotkały się. Przypomniałam sobie, ile razy patrzyłam w te oczy - oczy pełne łagodności i miłości, choć zawsze skrywały cień dzikości. Teraz widziałam w nich tylko strach i nienawiść. Jednak na chwilę coś się w nich zmieniło. Wyglądały jak ślepia dawnej Dashy. Jej kopyta opadły trochę niżej, po czym znów wystrzeliły do góry, by zaraz opaść obok mnie, nie czyniąc mi krzywdy. Kara odwróciła się gwałtownie i pogalopowała na drugi koniec pastwiska.
Odetchnęłam głęboko, świadoma, że Dasha właśnie darowała mi życie. Moje serce gwałtownie zwolniło biegu i poczułam, że tracę przytomność.

~Iza~

- Iza? - spytała Karina.
- E... co mówiłaś? - otrząsnęłam się z zadumy.
Wracałam do nowej koleżanki myśląc o Wice i nawet teraz, stojąc przy Karinie, sens wypowiadanych przez nią słów rozpływał się gdzieś w powietrzu.
- Pytałam - odparła, starannie wypowiadając każde słowo - ile paszy trzeba dać Broszce. Tak się zastanawiałam... Ona nie pracuje, ale w końcu jest chora...
- Złamana noga to nie koniec świata - ucięłam. - Ja ją nakarmię.
Dalej pracowałyśmy już w ciszy. Cały czas zastanawiałam się nad tym, jak potraktowałam Wiktorię. Mogła poczuć się odrzucona.ale z drugiej strony ona poszła sobie z Bartkiem, zostawiając wszystko na mojej głowie.
- A ty jak myślisz? - spytałam Broszkę, gładząc ją po czole, kiedy Karina zniknęła w paszarni, poza zasięgiem słuchu. - Co mam zrobić?
Gniadoszka zamrugała spokojnie i złapała wargami za rękaw mojej bluzy.
- Nie pomagasz - skrzyżowałam ręce na piersi, odwracając się do niej tyłem.
Już miałam odejść od klaczy, by razem z Kariną przygotowywać pasze dla innych koni, kiedy poczułam mocne uderzenie w plecy. Jakąś sekundę później zorientowałam się, że leżę niemalże krzyżem w poprzek korytarza, na którym przed chwilą spokojnie stałam. Nade mną usłyszałam rżenie, zaś z naprzeciwka dobiegł mnie głośny śmiech. Broszka miała niezły ubaw ze swojego dowcipu, bo - jak łatwo się domyślić - to ona poczuła się zaniedbana i uderzyła mnie twardym łbem, żeby skupić na sobie moją uwagę. A zaraz z siodlarni wyszła Karina, którą zainteresowało rżenie klaczy. I rozbawił ją widok mnie leżącej na podłodze.
- Nie wylegujemy się - zawołała, hamując śmiech. - Do roboty.
Podała mi rękę i podniosłam się do pionu.
- Nie wiem, co oni dodają do tej wody - próbowałam drążyć temat - ale napiłam się łyka już i mam zaburzenia równowagi.
Obie na raz zaczęłyśmy się zwijać ze śmiechu. Chociaż mój żart mnie nie rozbawił i wątpie, żeby śmieszył koleżankę. Po prostu obie przypomniałyśmy sobie jak wyglądałam rozłożona na ziemi.
Wtedy po raz pierwszy tak mono zatęskniłam za Wiktorią. W końcu to my zawsze razem wybuchałyśmy śmiechem, nawet z takich głupot.
Zobaczę, co ona znowu wymyśliła, pomyślałam.
Najpierw musiałam dopilnować karmienia koni. Nie znam jeszcze zbyt dobrze Kariny, nie mogę jej do końca ufać. Sprawdziłam naszykowane przez nią paszę i kazałan Jakubowi,  który właśnie wszedł do stajni, by pomógł Karinie wsypać nasypać porcje do żłobów.
Wybiegłam ze stajni, idąc na ujeżdżalnię. Oczekiwałam, że tam znajdę moją przyjaciółkę. Myliłam się. Maneż był pusty, jeśli nie liczyć wróbla siedzącego na drągu jednej z treningowych przeszkód.
Dasha!, olśniło mnie.
Pobiegłam w stronę pastwisk. Byłam jeszcze daleko, kiedy je zobaczyłam. Wika siedziała, a wręcz wisiała u boku Kanti, która galopowała obok Dashy. Dziewczyna ściskała obydwiema rękami grzywę Karej. Hanowerka była wściekle przerażona, broniła się jak mogła. Wiedziałam, że gdyby Wika spadła pomiędzy kopyta dwóch pędzących koni, mogłaby nie mieć czasu ani okazji, by tego pożałować. Nawet nie miała kasku.
Wykrzyknęłam jej imię, ale nie zwróciła na mnie uwagi. Pobiegłam w jej kierunku. Gdybym była mądrzejsza, od razu pobiegłabym po Roberta. W końcu sama mogłabym jeszcze pogorszyć sytuację. Ale w takich chwilach działa się impulsywnie. Kto myśli logicznie patrząc, jak jego przyjaciółka próbuje pozbawić się życia?
Byłam już przy pastwisku, kiedy potknęłam się i upadłam. Gdy następnym razem spojrzałam na Wiktorię, siedziała na grzbiecie Dashy. Kara klacz wytrwale się przed nią broniła.
Dalsze rzeczy działy się szybko. Kilka baranów, upadek, stanie dęba, odwrót klaczy. Kiedy dobiegłam na miejsce, Wiktoria leżała nieprzytomna na ziemi. Była taka bezwładna, a z głowy sączyła jej się krew. Musiałam wezwać pomoc...
A może najpierw zabiorę ją zza zasięgu kopyt dwóch koni?, pomyślałam. A co z Kanti? Kij z tym, lecę po Roberta.
gify konie
Obiecuję, więc jestem xD Nie wiem, na ile utrzymam tą regularność, ale na blogu mam jeszcze jeden gotowy rozdział, a 74-ty zaczęty. I staram się poświęcać na pisanie każdą wolną chwilę, lepiej mieć kilka notek na zaś, niż marnować czas, a potem robić miesięczne przerwy. Tutaj nie będę się bardziej rozpisywać. Za półtora miesiąca kończymy dwa latka, ale to jest jeszcze troszkę czasu. Życzę miłego weekendu (:

niedziela, 5 października 2014

Rozdział 71

~Wika~

Szłam cały czas za Bartkiem, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Przeszliśmy przez całą stajnię, aż w końcu doszliśmy do biura. Roberta w środku nie było. Bartek złapał mnie za rękę, przeprowadził przez cały pokój i posadził na obrotowym fotelu przed biurkiem z komputerem. Uniosłam brew pytająco. Doczekałam się wyjaśnień. Na ekranie komputera widniała nowiutka strona internetowa naszego ośrodka. 
- Sam ją zrobiłeś? - spytałam zaskoczona. Pokiwał głową.
- Reklamujemy się - Bartek puścił do mnie oczko. - Jak ci się podoba?
Przeglądałam uważnie wszystkie podstrony, ciekawa co mogę tam znaleźć. Bartek opisał dokładnie naszą działalność, podał cenniki za świadczone usługi. Stworzył także zakładki każdego ze stacjonujących u nas koni. Nie chciało mi się ich czytać. Przeglądałam je od niechcenia, szukając Dashy. Nie znalazłam. Zrobiło mi się trochę przykro. Czyżby i on spisał Karą na straty? Może nie jest konikiem szkółkowym, co jednak nie znaczy, że można ją ot tak pomijać. 
- Jak ci się podoba? - spytał ponownie.
Zamrugałam szybko, wyrwana z letargu. Spojrzałam na niego i po chwili odwróciłam wzrok. 
- Może być - odburknęłam.
- Co jest nie tak?
- Raczej czego nie ma.
Wstałam z krzesła, szykując się do opuszczenia pomieszczenia.
- Nie wiem, czego nie ma - odparł, a ja byłam pewna, że wiedział - ale myślę, że powinnaś rzucić na to okiem.
Otworzył jakiś plik w urządzeniu. Przyjrzałam mu się od niechcenia i zamarłam. Był to zwykły program graficzny, jednak to, co w nim zobaczyłam zaparło mi dech w piersiach. Na środku znajdowało się zdjęcie Dashy stojącej dęba, otoczonej dookoła zielenią. Nad nią widniały zielone litery składające się na ,,Equiland".
- Nie zrobiłem jej zakładki, bo nie wiedziałem, co w niej napisać. Podchodziłem do tego kilka razy, z każdym kolejnym kończyłem coraz bardziej zrezygnowany, gapiąc się na pusty ekran. Pomyślałem, że ty to napiszesz najlepiej.
- Bartuś! - Rzuciłam mu się na szyję.
Widziałam, że chce mi coś powiedzieć, ale przez chwilę się wahał. W końcu nachylił się nade mną.
- Jestem pewien, że dasz sobie z nią radę - szepnął mi do ucha. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz.
Chłopak wyprostował się spojrzał mi w oczy, jakby chciał jeszcze coś mówić, po czym najzwyczajniej w świecie opuścił gabinet.
W korytarzu usłyszałam tętent kopyt. Bartek nie zdążyłby jeszcze wyprowadzić żadnego z koni, pomyślałam. Czyżby Iza już skończyła?
Weszłam między rzędy boksów. W rzeczy samej, moja przyjaciółka prowadziła Serir, a za nimi szła Karina.
- Izz... - zaczęłam. - Przepraszam, że ci nie pomogłam. Ja...
- Daj spokój, było fajnie - przyjaciółka obdarzyła mnie lekkim uśmiechem. - Zajmiemy się końmi, ty masz wolne do następnej jazdy, czyli za... - spojrzała na zegarek - godzinę.
Przez chwilę nie wiedziałam, co mam zrobić. Iza mówiła szczerym, sympatycznym głosem, jednak nie mogłam pozbyć się uczucia, że właśnie zwolniła mnie z opieki nad końmi. A wiedziała, jak ja to kocham. Miałam zaprotestować, ale ostatecznie zmieniłam zdanie. Zauważyłam inne przeznaczenie dla mojego wolnego czasu. Pokiwałam ochoczo głową i zniknęłam im z oczu. 
Pobiegłam na pastwiska. Zręcznie kluczyłam między wieloma ogrodzonymi obszarami, szukając tego właściwego. Denerwowała mnie trochę ilość należących do Equilandu małych pojedynczych pastwisk, lecz było to konieczne. Dobro koni było dla nas najważniejsze, a czasem trzeba wypuścić na padok konia, który nie lubi się z innymi. Tak jak w przypadku Dashy. Chociaż stroniła od innych koni nie była dla nich niebezpieczna, więc czasem pozwalaliśmy jej się z nimi paść. Najczęściej jednak stała sama na przeznaczonej specjalnie dla niej łące. 
Właśnie tej łąki szukałam. Dasha stała w rogu ogrodzenia, odwrócona zadem w moją stronę. Początkowo mnie nie zauważyła. Szłam wzdłuż pastucha, starając się poruszać jak najciszej. W pewnym momencie nastąpiłam na gałązkę. Klacz wystrzeliła wgłąb pastwiska, wymachując tylnymi nogami. Odprowadziłam ją tęsknym spojrzeniem. Przypomniałam sobie jak wspaniale się czułam, kiedy gnałam na jej grzbiecie po parkurze. Teraz nie mogłam nawet do niej podejść.
- Dasha! - zawołałam półszeptem, stając tam, gdzie ona stała chwilę temu.
Klacz odwróciła łeb w moją stronę, przyciskając uszy do czaszki. Chociaż stała prawie po drugiej stronie padoku, nie dało się nie zauważyć błyskających białek oczu  na tle czarnej sierści.
- Co ja mam z tobą zrobić? - spytałam bezradnie. - Dasha... - powtórzyłam.
Kara po chwili straciła zainteresowanie mną. 
W pewnej chwili przyszedł mi do głowy świetny pomysł. Pobiegłam do stajni zastanawiając się, który z naszych koni jest najspokojniejszy i tolerowany przez Dashę. Odpowiedź była prosta - Kanti. Dasha ją lubiła, a poczciwa, stara klaczka dała się prowadzić nawet bez siodła i ogłowia. Dziwiło mnie, że jeszcze nie znalazła domu. 
Szybko wyczyściłam Kantę w boksie i założyłam jej kantar. Dopięłam do niego wodze. 
- To sobie pojeździmy, misiu - Uśmiechnęłam się, klepiąc siwuskę po szyi. 
-  Co z nią robisz? - spytała Iza, zaglądając do nas do boksu. 
- Idziemy sobie pojeździć - odpowiedziałam krótko.
- W kantarze na oklep? - uniosła brew.
Nic dziwnego, że była zaskoczona. Świetnie wiedziała, że nie cierpię jeździć bez siodła i nie najlepiej kieruję koniem nie mając do dyspozycji wędzidła.
- Tak - oznajmiłam głosem nieznoszącym sprzeciwu. - Mam jeszcze czterdzieści minut wolnego, nie?
Iza wzruszyła ramionami. Miałam wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale zaraz zawołała ją Karina krzycząc coś o ilości paszy, którą trzeba dawać koniom. Izabela zostawiła mnie i dołączyła do nowej koleżanki. Ja zaś ruszyłam w stronę wybiegu Dashy.
----------
Rozdział gotowy od półtora tygodnia, ale nie publikowałam go z nadzieją, że jeszcze coś dopiszę. Ostatecznie stwierdziłam, że jednak. Nic więcej nie wymyślę. Co mogę dodać jeszcze od siebie? Cóż, w szkole ciężko. Nawet mając do nauki tylko 3 przedmioty. Z angielskiego w 3 dni przerobiłam całą gramatykę , co uznaję za mały cud, bo nie mogłam się na to zdobyć od 9 lat, a teraz nawet mieszane tryby są mi niestraszne :D Ale pani nam obiecuje minimum (!) jedną kartkówkę tygodniowo z phrasali i idiomów, nie ma to jak 6 angielskich tygodmiowo :))
Z matmy jest najlżej, przynajmniej na razie. Chociaż tyle, bo matematyk też mam 6 w tygodniu.
Najciężej mam z fizyką, to moje najgorsze 4 godziny w tygodniu :/ ale jakoś dam sobie radę, muszę...
Staram się też być ten raz w tygodniu w stajni. Z jazdą idzie mi coraz lepiej,. Rzeczy, które kiedyś sprawiały mi wielkie problemy, teraz przychodzą z łatwością. Może szału nie ma, ale jestem zadowolona :) Tylko to mi zostało po tym, jak mimowolnie zaczęłam rezygnować z rysowania i pisania.
Ech... nic mi się nie chce. Ale jeszcze tylko 9 miesięcy nauki, a w międzyczasie święta jedne, drugie, ferie i masa długich weekendów xD
Ok, dość lania wody. Powiedziałam to, co chciałam. Na koniec chcę jeszcze poprosić o głosy w nowopowstałej ankiecie. Stwierdziłam, że znajdę czas na pisanie na jednym blogu. Drugiego zawieszę na czas nieokreślony. W razie nadmiaru wolnego czasu popiszę i na tym, ale wiadomo, że bardzo rzadko. Zaś na blogu, którego wybierzecie postaram się pisać regularnie; średnio raz na dwa tygodnie.
To tyle. A więc do następnego, moi drodzy :)
Edit: 6.10.14
Czy ja mam zaburzenia wzroku? Serio, nic nie piłam... ostatnio xD A jednak przy liczbie wyświetleń widzę minimum jedno zero więcej, niż na to zasługuję. 20.000! :o Jesteście cudowni, wspaniali i dzięki Wam za to :* Jak już mówiłam nie zasłużyłam sobie na to, ale postaram się zmienić (chociaż mogę brzmieć jak pozytywka powtarzająca tą samą melodię). Tacy świetni czytelnicy zdecydowanie motywują ♥