~~Wiki~~
Była sobota. Nic tak nie cieszy ludzi jak wolny, ciepły ranek. Ja i Izz postanowiłyśmy pojechać rowerami nad jezioro pod miastem. Robert wcześniej nas uprzedził, że do schroniska przyjeżdżają weterynarz, który zbada stan wszystkich koni, i kowal, więc nie ma tam dziś nic do roboty.
Wyjechałyśmy z domu i pojechałyśmy w stronę lasu, w przeciwnym kierunku niż Equiland. Jadąc rowerem po piaszczystej ścieżce, na której piach hamował ruch kół pomyślałam, jakby to wspaniale było jechać tędy konno. Powinniśmy się kiedyś we czwórkę wybrać tu na konną przejażdżkę. Mój rower dwa razy przewrócił się na tym piachu aż w końcu stwierdziłyśmy, że dalej nie da się jechać. Zeszłyśmy więc z naszych pojazdów i poszłyśmy pieszo.Po niedługim czasie doszłyśmy nad piękne, malownicze jeziorko dookoła otoczone lasami. Woda była ciepła i czysta. Po prostu musiałyśmy się w nim wykąpać.
Minęła może godzina, kiedy usłyszałyśmy tętent kopyt. Pierwszą osobą, która przyszła mi na myśl była Amanda, bo oprócz Equilandu (w którym dziś nikt nie miał czasu na jeżdżenie) jej stadnina jest najbliżej tego jeziora. Potem jednak usłyszałyśmy znajome ,,wio!" albo ,,hetta!" czy ,,prr!" nie miałyśmy wątpliwości, że to na pewno nikt z Green Trees. Nie mają tam wozu, zresztą nic dziwnego, skoro stadnina skupia się jedynie na treningu skokowym i hodowli koni skokowych. Ktoś musiał jechać jednokonnym powozem.
-Przywitamy się- spytałam Izy.
-Chyba żartujesz?!- jej słowa poprzedził trzask bata, ale ten przeciął powietrze, nie uderzając konia.- Nie cierpię podejścia takich ludzi do bytu konia.
-Jak chcesz, ale pamiętaj, że jesteśmy też wolontariuszkami w schronisku dla koni i może warto byłoby zainterweniować jakby coś było nie tak.
Iza jednak uparła się, że zostanie nad wodą i nie będzie patrzyła na biednego konia.
Zrobiłam tylko trzy kroki, żeby wyjść zza drzew i objąć wzrokiem konia. Na jego widok aż mnie zamurowało.
-Izz, musisz to zobaczyć- wydusiłam z siebie i oparłam się o najbliższe drzewo, bo myślałam, że zaraz zemdleję. Czułam się jakbym zobaczyła ducha.
-Wszystko w porządku?- spytała i dołączyła do mnie. Aż się zachłysnęła widząc tego samego konia co ja.- Broszka!!!- krzyknęła.
W tym momencie klacz też nas zauważyła i, nie zważając na sprzeciwy woźnicy, podkłusowała do nas. I już nie miałyśmy wątpliwości, że to nasza ukochana Broka. Była prawie taka jak ją zapamiętałam: gniada hanowerka kipiąca życiem. Niezależnie od tego, przez co przeszła w ciągu ostatnich miesięcy jej oczy lśniły radośnie.
Całą kłodę klaczy (a w szczególności grzbiet i boki w miejscu przechodzenia przez nie popręgu) pokryte były drobnymi szramami- wyglądały jakby zostały zrobione przez siodło położone na pokrytym piachem grzbietem, który raniły trąc o niego. Na łopatkach i zadzie Broszki lśniły też rany od bardzo mocnych uderzeń palcatem albo innym batem. Do tego całą sierść klaczy pokrywał kurz, miałam jednak podstawy by podejrzewać, że kurz osiadł na jej sierści podczas jazdy, a nie została zaprzężona do wozu brudna. Spod skóry wystawały jej żebra, łopatki i miednica przez co wyglądała na o wiele starszą niż była w rzeczywistości. Prawa przednia noga wygięta była pod dziwnym kątem, wyglądała jakby w ogóle źle się zrosła. gdy klacz do nas szła zauważyłyśmy, że kuleje- w ogóle nie opierała ciężaru ciała na tej nodze (jedynie dostawiała ją do innych by lepiej utrzymać równowagę). Za to prawą przednią nogę pokrywała blizna wyglądająca jakby ktoś zdarł z niej skórę i aż bałam się pomyśleć co ktoś z nią zrobił.
Mimo fatalnego wyglądu pod licznymi ranami i pokrywającym sierść kurzem lśniły resztki godności i dumy. Widziałyśmy też, że pewnie wcześniej wyglądała gorzej, poza tym nie dostrzegłam świeżych ran, a to znaczy, że obecny właściciel dobrze ją traktuje. Nawet jeśli zmusza ją do cięższej pracy.
-Broszka...- szepnęłam i się rozpłakałam. Wtuliłam twarz w jej grzywę. Całkiem zapomniałam o mężczyźnie siedzącym na wozie, którego koń w ogóle się nie słuchał.
Iza po drugiej stronie klaczy robiła to samo.
Broka zarżała radośnie i opierała nam głowę na ramionach- raz mnie, raz Izie.
-Co to ma znaczyć?- spytał wreszcie surowo woźnica.
-To była nasza ukochana klacz- wyjaśniła moja przyjaciółka.- Po tragicznym wypadku, w którym złamała nogę i omal nie zabiła swojego jeźdźca, wysłali ją na rzeź i byłyśmy przekonane... myślałyśmy... no... że nie żyje. Wziął ją pan z rzeźni?
-O czym wy mówicie?- spytał ciągnąc za lejce, by ,,sprowadzić klacz do pionu". Broszka zarzuciła łbem, a on dawał jej taką długość lejców, żeby nie mogła nas trącać głową.- Kupiłem ją od mojego znajomego ze stadniny, a teraz chcę ją przyuczyć do pracy w lekkiej, dwukołowej dorożce. No już, zmykajcie, pókim dobry. -Po tych słowach trzasnął batem tuż przy mojej głowie. Odskoczyłam do tyłu. Myślałam, że na Broszkę, ale wciąż mocno trzymał lejce przytrzymując klacz w miejscu, a po chwili nie miałam wątpliwości, że chciał nas nastraszyć.- Jeszcze tu jesteście? Żegnam!
Wydał komendę do ruszenia i Broszka ze zwieszoną głową ruszyła dalej stępa. Cały czas stępowała, woźnica jej nie poganiał. Wiedziałyśmy, że nie każe jej w takim stanie nawet kłusować.
-Zobaczyłyśmy klacz, którą od dawna uznawałyśmy za martwą- westchnęłam, gdy powozik oddalił się na tyle, żeby jego właściciel nas nie słyszał.- Powinnyśmy przynajmniej wiedzieć, gdzie jest jej nowy dom.
Postanowiłyśmy śledzić Broszkę. Przeszłyśmy jednak tylko kilkanaście metrów, kiedy zobaczyłyśmy jak mężczyzna zdjął z niej chomąto razem ze wszystkimi paskami i wprowadził ją do niewielkiej szopy. Potem dołączył do nich inny mężczyzna i zaczęli rozmawiać. Nie słyszałyśmy o czym mówili, jednak zdawali się kłócić. W końcu postanowiłam wykorzystać dzień ,,urlopu", by zrobić coś pożytecznego, a nie tylko sterczeć tu jak strach na wróble.
-Nie ciekawi cię, co działo się z Gniadą przez te wszystkie miesiące?
-Żartujesz?- spytała Izz zbulwersowanym głosem- Umieram z ciekawości! Ale jak niby miałybyśmy się dowiedzieć?
-Po nitce do kłębka- odparłam.- Musimy jedynie znaleźć tych, którzy tamtego dnia zabrali Brokę. Oni nam powiedzą kto wziął ją z rzeźni, potem ta osoba powie nam, komu sprzedała tą klacz i tak trafimy do tego mało sympatycznego woźnicy... A przy okazji dowiem się komu mam dać po gębie za jej rany- zazwyczaj nie mówiłam w ten sposób, ale mogłabym nawet zabić kogoś, kto krzywdzi konie.
-No to wracamy do miasta- podsumowała Iza.- Kierunek-rzeźnia.
Nie wiedziałyśmy, co prawda, kogo szukamy (jak mają na imię ,,ci dwaj", na nazwisko, czy w którym miejscu w tym ogromnym budynku pracują), ale musiałyśmy tu przyjść, bo bez rozmowy z kierowcą ciężarówki nie trafimy do pierwszych właścicieli Broszki. Gdyby rzeźnie miały szklane ściany wszyscy bylibyśmy wegetarianami, pomyślałam wchodząc do ,,mięsotwórni". Na szczęście w tym miejscu nie trzymali zwierząt. Tu wytwarzali tylko parówki, kiełbasy, kaszanki i inne mięsa, które nawet ja mogłabym jeść, bo z mięsem nie miały wiele wspólnego. Niektórzy się śmieją, że parówki to wegetariańskie mięso, bo mają może ze 20% mięsa, ale dla mnie to było straszne. Czym oni nas trują? Czymś muszą uzupełniać braki mięsa.
Po wypadku Broki przeszłam na wegetarianizm i jakoś żyję... na razie. Ciężko było pokłócić się z mięskiem, ale widząc szynkę wyobrażałam sobie świnkę biegającą radośnie po podwórka, a potem ta świnka zamieniała się w mojej głowie w konie- cierpiące i umierające, które wcześniej beztrosko galopowały po łące, i mnie mdliło. Mama nie miała ochoty gotować dla mnie osobnych obiadów, ale, kiedy każdy zjedzony przeze mnie kotlet na nowo ujrzał światło dzienne i to podczas rodzinnego obiadu, dała za wygraną. Czasem jest trudno nie jeść mięsa, ale w chwilach zwątpienia myślę sobie, że każdy dzień bez mięsa jest jak jedna uratowana kurka, tydzień jak świnka, miesiąc to już jedna uratowana krówka bądź koniś, chociaż w życiu nie miałam w ustach koniny. Tak jakby... No dobra... powiedzmy, że nigdy nie połknęłam koniny. Raz koleżanki mnie nią uraczyły... ,,Z czym masz kanapki? ", spytałam jedną z koleżanek, z którą chodziłam do czwartej klasy podstawówki. ,,Z kiełbasą, odparła, bardzo smaczną. Chcesz gryza?" Zgodziłam się i wzięłam dość obfitego gryza. Byłam mała, kultura osobista to było dla mnie dość obce pojęcie i nie wiedziałam, że jak ktoś częstuje to nie powinno się od razu zjadać mu jednym gryzem połowy kanapki.
Ta kiełbasa jakoś dziwnie smakowała. ,,Co to?", spytałam. ,,Konina", odpowiedziała równie obojętnie jak ja mogłabym powiedzieć 'ser żółty'. Plułam dalej niż widziałam... Skończyło się na sprzątanie całego szkolnego korytarza, bo moją reakcję dostrzegł dyrektor...
Byłyśmy chyba w jakiejś wędzarni. Z sufitu zwisały potężne zwały szynki. Spuściłam głowę i unosiłam ją tylko po to, żeby przyjrzeć się mijanym ludziom.
-Mogę w czymś pomóc?- spytał grubawy facet po czterdziestce. Wyglądał sympatycznie, ale ja skrzywiłam się i odwracając wzrok zostawiłam Izie wątpliwy zaszczyt odpowiedzenia mu.
-Szukamy dwóch panów, którzy kilka miesięcy temu odbierali ze stadniny Świat Rumaków klaczkę ze złamaną nogę.
Mężczyzna skinął głową na znak, że zrozumiał.
-Zdzichu!- zawołał, a gdy podszedł do nas obiekt jego wołania, ten poklepał go po plecach i dodał:- No, no, stary. Takie ślicznotki o ciebie pytają... Zostawię was samych, a potem musisz mi wszystko opowiedzieć.
Uśmiechnęłam się mimo lekkiego zażenowania. W stojącym przed nami mężczyźnie rozpoznałam tego, który do końca został z Broszką i czule ją głaskał. Kierowca ciężarówki był w w trasie. Nie wyglądał na szczęśliwego i pomyślałam, że może nie lubi tej pracy. On rozwiał moje wątpliwości:
-Kocham konie- oznajmił.- Ale nie mam żadnego wykształcenia. Skończyłem ledwie osiem klas podstawówki i teraz nawet w zwykłym spożywczaku wymagają lepszego wykształcenia. Miałem do wyboru albo pracować tutaj, albo zamieszkać pod mostem i umrzeć z głodu.
Świetnie go rozumiałam. W obliczu zagrożenia życia i zdrowia żadna pasja nie przetrwa... Zrobiło mi się go żal. Później opowiedział nam całą historię Gniadej odkąd zniknęli nam z oczu i powiedział, kto wziął klacz. (Na wszelki wypadek wymieniliśmy się numerami telefonów.) Podobno wykupiła ją organizacja pomagająca koniom.
-Taki trochę Equiland, tylko że większego kalibru- podsumowała Iza.
-Dokładnie- potwierdził ,,Zdzichu".- A teraz wybaczcie, ale wracam do pracy. A, i jeszcze jedno. Mam znajomości w ,,koniobójni". Dość często tam bywam. Częściej niż bym chciał... Powiedzcie tylko słowo, a pomogę wam uratować całe tabuny koni. Trafia ich tam tyle... Ludzie nie mają sumienia! Wasza Broszka była już ,,zmarnowana" jak to niektórzy mówią. Ale pod nóż idą w większości rasowce, a do tego zdrowe, młode, często nawet niechciane źrebaki-noworodki po klaczach, które miały ,,wpadkę". Zadzwonię do was, gdy trafię na jakiegoś młodego konia, któremu da się pomóc.
Podziękowałyśmy mu po czym wzięłyśmy sprzed rzeźni rowery i skierowałyśmy się do EquilanduXXL, oddalonego 10 kilometrów od Green Trees w kierunku wschodnim (miasto i nasze schronisko były na zachód od stadniny Amandy). A rzeźnia była na zachód od miasta.
-5 kilometrów do miasta, z 10 przez miasto przez całe miasto i to w jego najwęższym miejscu, chyba 16 jest z obrzeży miasta do Świata Rumaków... przepraszam: do GREEN TREES- zaakcentowałam tą nazwę- a stamtąd już tylko 10 kilometrów do organizacji. To będzie jakieś... 41 kilometrów- podliczyłam z głośnym jęknięciem.- A teraz jest godzina 13.00. Przecież my do kolacji się nie wyrobimy! Jeśli po drodze nie padniemy... Może weźmy kogoś z samochodem. Do naszych domów będzie nie więcej niż 8 kilometrów. Jak się sprężymy to za pół godziny będziemy, a potem zobaczymy, kto będzie chętny nas podwieźć.
Ale bym sobie teraz pojeździła konno, westchnęłam cicho. Dojeżdżaliśmy właśnie do Equilandu, ale mieliśmy go ominąć i pojechać do tego drugiego schroniska.
Gdy wyjechałyśmy z rzeźni lekko przeceniłyśmy swoje zdolności. Dotarcie do domu zajęło nam ponad godzinę. Na szczęście nie poszło to na marne. Mój tata zgodził się być osłem... ekhm, ekhm... OSOBĄ, która zawiezie nas tam, gdzie zechcemy.
I tak patrząc na pojawiające się w dali zarysy stajni z naszymi ukochanymi końmi wpadłam na świetny pomysł.
-Tato, wysadź nas w Equilandzie- zarządziłam.- Dalej trafimy same.
Iza spiorunowała mnie wzrokiem.
-Zamierzasz iść 18 kilometrów na piechotę?- warknęła.
-Kto mówi o PÓJŚCIU tam?- puściłam do niej oczko.- Zaufaj mi.
Więc ojciec wysadził nas przed stajnią i odjechał. Opowiedziałam Izie o moich planach. Postanowiłam ,,pożyczyć" konie ze stajni i konno pojechać tam, gdzie chcemy. Dostaniemy się wszędzie, nawet tam, gdzie mogłybyśmy tylko pomarzyć o wjechaniu samochodem, no i będzie szybciej niż rowerem (nie mówiąc o chodzeniu).Ona natychmiast się na to zgodziła. Entuzjastycznie ruszyła w stronę stajni; ja za nią. Wszędzie było zupełnie pusto. Nie wiem dlaczego, ale wyobrażałam sobie, że dookoła będzie mnóstwo ludzi i koni, tymczasem...
-Aaaaaach!!!- usłyszałyśmy krzyk.- Pomocy!!! Grzeczny konik... Zostaw mnie!
Tym pełnym przerażenia słowom towarzyszył akompaniament w postaci końskiego rżenia.
DASHA!, uświadomiłyśmy sobie nagle. Pobiegłyśmy w kierunku jej boksu. Zobaczyłyśmy młodego mężczyznę- najwyżej dwudziestoparoletniego. Ubrany był w biały fartuch. Kucał on w kącie boksu (z drugiej strony niż drzwiczki od boksu). Pośrodku boksu leżało puste pudełko, a dookoła leżały porozrzucane różne sprzęty lekarskie i kowalski, m. in.: strzykawka (z włożoną igłą i jakimś płynem wewnątrz), tarnik; obcęgi; mała, składana kopystka; cęgi; nóż kopytowy; kilka podkowiaków; zwinięty bandaż...
-Dobrze mu tak- podsumowałam los mężczyzny, obrzucając nerwowym wzrokiem ,,narzędzia tortur".
-Nawet tak nie mów!- uniosła się Iza.- Czyżbyś zapomniała, jak to jest patrzeć z dołu na rozszalałe kopyta dzikiego konia?
-Ukh- mruknęłam. Oczywiście, że nie zapomniałam. Od tamtej chwili dużo się zmieniło w moich stosunkach z Dashą, ale nigdy nie udało mi się zapomnieć jak potraktowała mnie za pierwszym razem. Gdyby nie Bartek nie mogę stwierdzić, czy na pewno wyszłabym z tego cało. A teraz ten weterynarz potrzebował pomocy.- Zajmę się Karą, a ty bierz faceta- poleciłam najkrócej jak umiałam. Po czym weszłam do boksu klaczy, znów wiele ryzykując, bo w takim stanie nawet niechcący mogłaby mi zrobić krzywdę.- Spokojnie, Dasha, to tylko ja- pogładziłam spocony bok i klacz momentalnie się uspokoiła.
Wtedy podeszłam do jej łba i, drapiąc ją między oczami, starałam się odwrócić jej uwagę. Niestety niezupełnie mi się to udało, bo przecież konie widzą wszystko po bokach, a nie ryzykowałam ustawiać ją zadem do Izy i tego obcego. Moja koleżanka jednak bez problemu go wyprowadziła z boksu. W naszej obecności jakby wszystkie opętujące ją demony zniknęły nagle. Kto by pomyślał, że ten oto spokojny koniś przed chwilą szalał i omal nie zabił człowieka. Poklepałam ją po łopatce i skrzyżowałam ręce na piersi.
-Co ja mam z tobą zrobić, Dasha?- spytałam na tyle głośno, by inni też usłyszeli- Jeśli nie przestaniesz atakować każdego, kto się do ciebie zbliży, to będziemy miały problem- a szeptem dodałam:- Nie martw się, ja też nie lubię zastrzyków.
Jeszcze raz poklepałam ją z szerokim uśmiechem i wyszłam z boksu. Musiałam dowiedzieć się od tego mężczyzny, co tak naprawdę się stało, dlaczego znalazł się w boksie naszej dzikuski, a przede wszystkim gdzie, do jasnej... klaczy, jest Robert i inni.
-Wiecie- zaczął weterynarz- to dosyć śmieszna historia...
-Co śmiesznego jest w tym, że najniebezpieczniejszy koń w całym schronisku omal pana nie zmiażdżył?- wypaliła Iza.
-Piotrek jestem, ale mówcie mi...
-Słuchamy!- ponagliłam go.
-Dobrze, już dobrze.A więc to było tak...
*
Była sobota. Piotrek postanowił wreszcie wypocząć. Nie dość, że już był na końcu piątego roku studiów to jeszcze po wykładach pracował w klinice weterynaryjnej. Taak, pracował... To były zaledwie praktyki, a Piotr był ,,chłopcem od czarnej roboty". Jeszcze tylko parę miesięcy i założy sobie własną klinikę, a wtedy mogą mu nagwizdać... To on będzie wysługiwał się innymi.
Łatwo więc sobie wyobrazić wściekłość chłopaka, gdy o siódmej rano zadzwonił telefon, którego ,,nie wolno mu było nie odebrać".
-Halo?- spytał zaspanym głosem.
~Piotrek, szykuj się, bo na dziesiątą byłem umówiony z Robertem Orlikiem z Equilandu na obejrzenie koni, ale coś mi wypadło i TY mnie zastąpisz- rozkazał szef.
Tak, ,,rozkazał" było odpowiednim słowem. Szef nie przyjmował odmowy. Powiedział to, co chciał i się rozłączył. Chłopak umył się, ubrał, a przed dziesiątą zajechał do kliniki po najpotrzebniejszy sprzęt. Potem pojechał do schroniska dla koni.
Miał nie tylko zbadać konie jako weterynarz, ale też zająć się nimi jak kowal. Przywitał się z właścicielem stadniny, wszystko ładnie, pięknie, a potem wziął się do roboty.
Konie były zdecydowanie zbyt rozpieszczone. Ciągle trącały go pyskiem w poszukiwaniu przysmaków, często popychały go całym swoim ciałem. Zajął się chyba pięcioma, kiedy właściciel oznajmił, że musi wyprowadzić te ,,gotowe" na pastwisko, a potem sprawdzić ogrodzenie, bo ponoć druty od pastucha trochę się postrzępiły i mogą zagrażać tym bardziej zdesperowanym koniom. Piotrek oznajmił, że teraz zajmie się karą klaczą o imieniu Dasha.
-Wolałbym nie- oznajmił Orlik.- Dasha jest groźna i lepiej z nią nie zadzierać.
Nie po to kończyłem studia, pomyślał Piotr opryskliwie, żebym teraz nie umiał poradzić sobie z koniem.
Ale na głos powiedział tylko:
-Spokojnie, ja mam swoje sposoby.- Wyjął ze swojego pudełka strzykawkę i jakiś pojemniczek, z gumową przykrywką, z cieczą, po czym wbił igłę w pojemniczek. Nabrał 10 mililitrów- Trochę środku uspokajającego i klaczka będzie spokojniutka jak baranek.
Robert skinął głową i wyszedł ze stajni razem z synami.
Piotrek przygotował wszystko do zastrzyku i wszedł do boksu. Na jego widok klacz cofnęła się gwałtownie. Jednak on to zignorował i pewnie podszedł do niej. Wtedy ona skoczyła na niego. Skrzynka ze sprzętem poleciała do góry rozrzucając dookoła całą swoją zawartość. Strzykawka też wyleciała Piotrowi z ręki. Upadając chłopak wydał z siebie bolesny okrzyk.
-Pomocy!!!- zawołał, mając nadzieję, że ktoś usłyszy, po czym zwrócił się do klaczy.- Grzeczny konik... Zostaw mnie!
Ale Dasha nie miała takiego zamiaru. Przez dłuższą sekundę myślał, że klacz go zabije...
*
-...a potem usłyszałem głosy i zobaczyłem was- zakończył Piotr.
W tym momencie do stajni wszedł Rober.
-Oaa- jęknął boleśnie.- Co tu się stało?
-Jego zapytaj- wskazałam weterynarza jednocześnie rzucając tęskne spojrzenie w stronę Dashy.- My weźmiemy Vancouvera i...- spojrzałam na Izę oczekując aż powie, którego konia chce dosiadać.
-...Chantell...- odpowiedziała Iza, ale wymówiła to w taki sposób, że aż się uśmiechnęłam. Imię klaczy wymawia się po prostu <Szantel>, a ona wypowiedziała to z udawanym francuskim akcentem mówiąc <Sząłtel>.
-... i jedziemy w teren- dodałam po chwili. Nawet w najmniejszym stopniu nie była to prośba, ale Robert nawet nie próbował się sprzeciwić.
-Te konie są na pastwisku- odparł.- Nie zmęczcie ich za bardzo.
-Spróbuj mnie złapać!- zawołałam jednocześnie dając łydkę do galopu.
Vancouver poczynił wielkie postępy. Jeszcze niedawno za polecenie przejścia do szybszego chodu dostałabym baranka, w lepszym przypadku spróbowałby wyrwać mi wodze, a teraz spokojnie biegł ze mną na grzbiecie.
-O nie, moja droga- odpowiedziała Iza.- Zapominasz, że Chan [tym razem wypowiedziała to normalnie] jest szybsza!
-Zobaczymy!
Galopowałyśmy chwilę obok siebie. Iza wyciągnęła rękę próbując mnie dotknąć i w tym momencie na rozstaju dróg delikatnym sygnałem kazałam Vancouverowi skręcić w ścieżkę, która zbaczała lekko na ukos.
-Hej, nie pomyliło ci się coś?!- spytała Izz, zatrzymując klacz.
-Mnie? Raczej nie!- mimo to zatrzymałam Vana.
-Ale tamtędy- wskazała przed siebie- dojedziemy do schroniska.
-Ta droga jest krótsza- wskazałam drogę, w którą skręciłam.
-Dlaczego?- chyba nie przemyślała tego pytania. Dlaczego jedna droga jest krótsza od drugiej?
-Bo jest mniej długa!- odparłam sarkastycznie i kazałam Vancouverowi zagalopować z miejsca.
Galopowałyśmy tak obok siebie, to się ścigając, to goniąc, ale w końcu musiałyśmy występować konie, bo zbyt je wykończyłyśmy.
Po kilku minutach stępa naszym oczom ukazała się ogromna stajnia (co najmniej trzykrotnie większa od tej z Equilandu), otoczona zewsząd ogrodzonymi łąkami (nie widziałyśmy tam żadnej ujeżdżalni), a te z kolei otoczone były lasami.
Przed stajnią zobaczyłyśmy nastolatkę prowadzącą pięknego kasztanka. Rozpoznałyśmy w niej naszą koleżankę z klasy, która kiedyś też jeździła w Świecie Rumaków.
-Cześć- przywitałam się.- Jest tu ktoś dorosły? Bo my tu jesteśmy w takiej tak jakby służbowej sprawie...
-A co, wasze konie już się nie mieszczą wam w stajni?- spytała opryskliwie, mierząc wzrokiem nasze wierzchowce.
-Co? Aa, nie. Nie oddajemy koni. Po prostu chcemy poznać przeszłość Broszki. Podobno do was trafiła?
-Ach, Broszunia...- w oczach dziewczyny zalśniły łzy i zniknęły równie szybko jak się pojawiły.- Nie odstępowałam jej na krok.
-Więc to właśnie Ciebie szukałyśmy, Zuz- stwierdziła Izabela.- Możesz nam o niej opowiedzieć?
-Co chcecie wiedzieć?
-Wszystko!
-Więc usiądźmy tam- wskazała ławeczkę przy ścianie od stajni- bo to może chwilę potrwać. Rozsiodłajcie konie i puśćcie je na padok. Znajdą tam mnóstwo trawy, wodę i trochę cienia.
Nie wierzyłam własnym uszom. Kto wziął Broszkę? Amanda! ,,Lepszego" domu znaleźć jej nie mogli. Już wiedziałam, komu Broka zawdzięcza te paskudne blizny. {Oczywiście nie mogłam się nawet domyślać, komu Amanda odsprzedała Gniadą}.
W Green Trees Amanda właśnie prowadziła lekcję jazdy. Podjechałyśmy do ogrodzenia ujeżdżalni podczas gdy ona produkowała się przed siedzącą w siodle dziewczynką, która spojrzała na nas z podziwem przyglądając się naszym koniom. Wtedy Amanda obejrzała się za siebie, spojrzała na nas kpiąco i wróciła do swojego zajęcia.
-Rozumiesz?- spytała groźnie swojej kursantki. Dziewczynka skinęła głową.- To ruszamy- Amanda wróciła na środek okręgu.- Stępem, Pegaz! Stęp!
Bat do lonżowania zadrżał w jej dłoni, ale kucyk ruszył posłusznie. Pegaz, westchnęłam nostalgicznie. Gdyby nie był osiodłany pewnie z łatwością dostrzegłybyśmy dwie białe plamy na kasztanowych bokach kuca amerykańskiego. Pamiętałam go świetnie. Już teraz dwudziestoletni kucyk był dość leniwy, ale też nadzwyczaj spokojny.
Jeszcze za czasów Świata Rumaków uwielbiały go wszystkie dzieci. Mogły się na nim kłaść, wieszać mu na szyi, ciągnąć za ogon, grzywę czy uszy... On nic nigdy im nie zrobił, a wręcz trącał je tęsknie, gdy przestawały. Pegaza dosiadali wszyscy początkujący jeźdźcy. Tak też ja i Iza nie byłyśmy wyjątkiem. Jednak nie było nam dane dłużej na nim jeździć. Gdy tylko zeszłyśmy z lonży pani Agnieszka stwierdziła, że ,,nie będziemy się dalej zabawiać z konikiem dla małych dzieci" i ,,wsadziła nas" na pięknego, niebieskookiego ogiera (wtedy jedynego spośród samych wałachów) albino imieniem Jedwab. Był naprawdę cudowny, szczególnie w ujeżdżaniu, ale nie nadawał się zupełnie do skoków, a nasza instruktorka nie dopuszczała tej myśli do siebie, a nawet wręcz przeciwnie. Nie wiem, czego od nas oczekiwała, ale kazała nam skakać na każdej lekcji, a my zawsze zrzucałyśmy drążki. Gdy pewnego dnia Jedwab źle się czuł, dostałyśmy Broszkę. To była miłość od pierwszego... jeżdżenia. Poprosiłyśmy panią Agnieszkę o możliwość dosiadania przez nas Broszki, zamiast Jedwabiu, i się zgodziła. Od tej pory jeździłyśmy na niej aż do... wypadku.
-Prostuj się!- głos Amandy wyrwał mnie z zamyślenia.- Jeździsz jak półtora nieszczęścia! Mówiłam ci, pięta w dół! Dość!!! Peg, stój. Stóóój!- zwinęła lonżę, odpięła ją i przytrzymała wałaszka za ogłowie.- Zsiadaj- poleciła.
Stałyśmy teraz obok naszej rywalki, czekając aż skończy pracować z dziewczynką. Widziałam, że coś z tą małą jest nie tak. Jeśli moja wiedza jeździecka jest coś warta, to doświadczenie podpowiadało mi, że zaraz upadnie. Nie myliłam się. Gdy tylko jej nogi dotknęły ziemi, reszta ciała poleciała do tyłu. Złapałam ją w ostatniej chwili.
-Hej, uważaj- powiedziałam łagodnie, stawiając ją na nogi.
-Przepraszam...- odpowiedziała.
-Idź do stajni go rozsiodłać i wprowadź go do boksu- Amanda wcisnęła jej do ręki wodze ogiera.
-Ja? Ale...
-Idź już- popchnęła ją.
Dziewczynka skinęła głową. Wyglądała jakby miała zaraz się rozpłakać, ale posłusznie poszła w stronę stajni. Ścisnęło mnie w gardle. Jak można tak traktować dzieci? Moja pierwsza lekcja jazdy była najwspanialszym dniem w mojej życiu, a ona jak sobie zapamięta tą jazdę?
-Czego chcecie?- spytała Amanda nonszalancko.
-Porozmawiać- odparła Iza.
-Ach... Zawsze kiedy jesteście we dwie, a ja jedna, to czuję się strasznie osaczona. Nawet sobie nie wyobrażacie jak lepiej by mi się rozmawiało z jedną z was.
-Spoko- odparłam.- To ja idę przywitać się z końmi.
-Zostawiasz mnie?- szepnęła Iza, patrząc na mnie z wyrzutem.
Wzruszyłam ramionami i poszłam w swoją stronę. W oddali na dużym maneżu zauważyłam matkę Amandy prowadzącą lekcję w zastępie. W stajni zobaczyłam tą samą dziewczynkę, która przed chwilą została wysłana na siłę do stajni. Sądząc po jej jeździe siedziała na koniu pierwszy raz, może drugi, i już kazano jej rozsiodłać konia i to bez żadnego nadzoru. Pegaz jest spokojny, ale uczono mnie zawsze zasady ograniczonego zaufania. Nawet najspokojniejszy koń zawsze może zwariować.
A poza tym mała pewnie nie miała pojęcia jak rozsiodłać konia. Widziałam, jak
męczyła się z odpięciem sprzączki przy popręgu. Jej oczy były mokre.
Podeszłam do niej i bez słowa, jednym
ruchem ręki, zrobiłam to, co ona próbowała zrobić od dłuższego czasu.
-Na początku to zawsze bywa trudne
oznajmiłam ściągając z grzbietu wałacha siodło za ciężkie dla kruchej siedmio/ośmiolatki.
Odłożyłam je na stojak na siodła i
zabrałam się za odpinanie pasków przy ogłowiu munsztukowym (!).
-Dziękuję- powiedziała.
-Nie ma za co- uśmiechnęłam się. Ona dała ci munsztuk? Przecież to
ogłowie dla bardzo zaawansowanych.
-Powiedziała, że jeśli od razu nauczę się
go używać to oszczędzi nam czasu w przyszłości. Ale wiesz co, nie lubię jej.
Jest niemiła. Ale ciebie lubię. Proszę, powiedz, że ty też prowadzisz tu jazdy.
O nie, ja tu w ogóle nie pracuje. Amanda znęca się nad końmi i, jak się teraz
okazało, nad ludźmi też. Pracuję w schronisku Equiland położonym kilka
kilometrów dalej w stronę miasta. Spójrz- wskazałam przywiązane przed stajnią Vancouvera
i Chantell.- To są jedni z naszych podopiecznych.
-Oo, to musze do was wpaść- powiedziała
podniecona.- Dużo bierzecie za lekcję jazdy?
-Nie- zapomniałam wspomnieć jej, że w
ogóle nie prowadzimy tych jazd. Ale w sumie... Ona jest taka pełna entuzjazmu...
Czemu mielibyśmy nie zrobić dla niej wyjątku? Dostałaby łagodnego konia.-
Zapraszamy. A jak masz na imię?
-Kasia i mam siedem lat- powiedziała
dumnie.
Ściągnęłam ogłowie z pyska konia i
wpuściłam go do boksu. Potem zaczęłam oglądać konie razem z Kasią, ale
przeszłyśmy dopiero koło trzech boksów, kiedy przyszła Iza.
-Na koń- rzuciła.- Mam adres niedaleko
miejsca, w którym ostatnio widziałyśmy Broszkę. Jeśli chcemy jeszcze dziś
zdążyć odwiedzić wszystkich jej właścicieli to musimy jechać tam i to galopem.
Nie wiedziałam, że wizyty w tym domu nie zapomnę do końca życia... w negatywnym tych słów znaczeniu...
Patrzyłam zdenerwowana na kartkę z adresem.
-Gdzie właściwie to jest?- spytałam zrezygnowana.
-W lesie- odpowiedziała Iza.
-W tym, po którym jeździmy już od godziny? A gdyby tego było mało zgubiłyśmy się na dobre. Teraz nie możemy nawet wrócić do domu.
-Więc chodźmy na przód.
Po dłuższym czasie trafiłyśmy na samotny domek zagubiony wśród drzew. Spojrzałam na jego numer. Tak, to tutaj. Uśmiechnęłam się.
-Jesteśmy- oznajmiłam na głos.
-Ktoś tam jest- zauważyła Iza.
-Gdzie właściwie to jest?- spytałam zrezygnowana.
-W lesie- odpowiedziała Iza.
-W tym, po którym jeździmy już od godziny? A gdyby tego było mało zgubiłyśmy się na dobre. Teraz nie możemy nawet wrócić do domu.
-Więc chodźmy na przód.
Po dłuższym czasie trafiłyśmy na samotny domek zagubiony wśród drzew. Spojrzałam na jego numer. Tak, to tutaj. Uśmiechnęłam się.
-Jesteśmy- oznajmiłam na głos.
-Ktoś tam jest- zauważyła Iza.
Faktycznie. Przed domem na ławce siedział jakiś mężczyzna. W ręce miał butelkę taniego piwa, a dookoła niego leżało jeszcze kilka pustych puszek z podobnym alkoholem. Dom nie prezentował się zbyt ładnie. Była to mała chatynka, co prawda z cegieł, ale nieotynkowana. Naturalnym jej kolorem był szary- tak jak cegły- ale zaniedbane ściany porósł mech, przez co wyglądała jak gnijąca. Kilka metrów dalej stała stodoła. Spróchniałe drewno sprawiało, że wyglądała na wiele starszą niż była w rzeczywistości.
-Dzień dobry!- zawołałam uprzejmie.
-Jaki dobry?!- burknął facet, przechylając do góry nogami pustą już butelkę, mając nadzieję, że wyleci z niej jeszcze choć kropelka piwa.
-Mamy kilka pytań- zagaiła Iza.
-A co ja jestem, biuro informacyjne?!
-Miał pan może tu gniadą klacz hanowerską?
-Może miałem, ale was to nie powinno obchodzić.
-Daj spokój, Izz- powiedziałam głośno. I tak nic się nie dowiemy- kazałam Vancouverowi zawrócić, jednak nie pomyślałam, żeby spojrzeć mu pod nogi.
-Uważaj!- krzyknął chrapliwie mężczyzna.
W tym samym momencie usłyszałam trzask pękającego szkła i zobaczyłam kilka butelek z piwem (a teraz raczej pozostałości po nich w kawałkach szkła), w które wszedł wałach. Koń przestraszony wierzgnął, a zrobił to tak niespodziewanie, że spadłam. Rozcięłam rękę o kawałek szkła, ale najbardziej zwróciłam uwagę na reakcję właściciela butelek.
-Ja ci tu dam napadać na dobytek uczciwego obywatela!!!- mężczyzna podniósł się szybko, chwycił leżącą obok siebie wiatrówkę*, postąpił kilka kroków w naszą stronę (a raczej podpełzł, bo był tak upity, że nie mógł chodzić) i wycelował strzelbą w Vancouvera. Sparaliżowało mnie. Poczułam się tak, jakby celował we mnie samą. Wałach nieświadomy zagrożenia stał spokojnie.
-Uciekaj!- klepnęłam go w zad. Wtedy poderwał się do biegu. Nie zdążyłby i tak uciec, po chwilę później pijak nacisnął spust. Wtedy w powietrzu rozległ się dźwięk, który przyniósł mi tak wielką ulgę. Broń była nienaładowana. Ten, który ją trzymał, potknął się i legł jak długi na ziemię. Wstałam z ziemi, bo do tej chwili nie byłam w stanie się podnieść, i stanęłam obok Chantell. Wtedy w naszym polu widzenia ukazała się starsza pani, najpewniej żona mężczyzny. Podeszła do niego i go kopnęła.
-Nie wyleguj się! Te bydła trza nakarmić!
Poszła do stodoły i wyprowadziła z niej gorącokrwistą klacz, która wyglądała okropnie. Siwa sierść była zżółknięta, spod skóry wystawały żebra, grzywa i ogon tworzyły dwa wielkie kołtuny. Na jej nogach i bokach widniały głębokie rany. Klaczka była uparta. Stawiała się, wierzgała. Moim zdaniem była zdziczała, nie wiadomo, kiedy ostatnio ktoś jej dosiadał. Teraz jednak na grzbiecie miała siodło, spod którego wystawała słoma (!) i zaschnięte błoto.
-Zająłbyś się nią!- warknęła kobieta.- Bydle już nie wie, czego chce.
-Wsiadaj- Izz podał mi rękę i wskoczyłam na grzbiet Chantell, obejmując przyjaciółkę w pasie. Myślałam, że już będziemy jechać, jednak Iza wpadła jeszcze na świetny pomysł. Wyjęła telefon i zaczęła filmować konia, razem z właścicielami.- Pokażemy to nagranie Robertowi- wyjaśniła.
Wtedy zaczęło się coś dziać. Pijak złapał z całej siły za wodze klaczy, próbując się podciągnąć. Wstał na nogi i wdrapał się na grzbiet klaczy. Potem jeden baranek, drugi, trzeci i gleba. Wkurzony facet złapał to co miał pod ręką (w tym przypadku były to widły do gnoju) i rzucił tym w klacz. Ze skaleczonych nóg poleciała krew. Kobieta z całej siły przytrzymała wierzgającą dziko klacz i najmocniej jak potrafiła przywiązała wodze do drzewa.
Poraniony koń wił się przerażony próbując się uwolnić, ale nie dał rady, a ludzie patrzyli na niego i się śmiali.
-Ha! Teraz to ja cię załatwię!- krzyknął ten spity w 3D.
Wbiłam łydki w boki Chantell. Nie mogłam na to dłużej patrzeć. Iza nie była zła, że kazałam klaczy ruszyć. Wręcz przeciwnie. Kazała jej zawrócić i odjechać. Kiedy mijaliśmy stodołę zobaczyłyśmy dwie wielkie głowy należące najpewniej do szajrów, wyglądające przez okno. Smutek w ich oczach sprawił, że ścisnęło mi się serce. Po policzkach pociekły mi łzy. Mam nadzieję, że zdążymy im pomóc. Ale najpierw musimy znaleźć Vancouvera i dotrzeć do obecnego właściciela Broszki.
-Dzień dobry!- zawołałam uprzejmie.
-Jaki dobry?!- burknął facet, przechylając do góry nogami pustą już butelkę, mając nadzieję, że wyleci z niej jeszcze choć kropelka piwa.
-Mamy kilka pytań- zagaiła Iza.
-A co ja jestem, biuro informacyjne?!
-Miał pan może tu gniadą klacz hanowerską?
-Może miałem, ale was to nie powinno obchodzić.
-Daj spokój, Izz- powiedziałam głośno. I tak nic się nie dowiemy- kazałam Vancouverowi zawrócić, jednak nie pomyślałam, żeby spojrzeć mu pod nogi.
-Uważaj!- krzyknął chrapliwie mężczyzna.
W tym samym momencie usłyszałam trzask pękającego szkła i zobaczyłam kilka butelek z piwem (a teraz raczej pozostałości po nich w kawałkach szkła), w które wszedł wałach. Koń przestraszony wierzgnął, a zrobił to tak niespodziewanie, że spadłam. Rozcięłam rękę o kawałek szkła, ale najbardziej zwróciłam uwagę na reakcję właściciela butelek.
-Ja ci tu dam napadać na dobytek uczciwego obywatela!!!- mężczyzna podniósł się szybko, chwycił leżącą obok siebie wiatrówkę*, postąpił kilka kroków w naszą stronę (a raczej podpełzł, bo był tak upity, że nie mógł chodzić) i wycelował strzelbą w Vancouvera. Sparaliżowało mnie. Poczułam się tak, jakby celował we mnie samą. Wałach nieświadomy zagrożenia stał spokojnie.
-Uciekaj!- klepnęłam go w zad. Wtedy poderwał się do biegu. Nie zdążyłby i tak uciec, po chwilę później pijak nacisnął spust. Wtedy w powietrzu rozległ się dźwięk, który przyniósł mi tak wielką ulgę. Broń była nienaładowana. Ten, który ją trzymał, potknął się i legł jak długi na ziemię. Wstałam z ziemi, bo do tej chwili nie byłam w stanie się podnieść, i stanęłam obok Chantell. Wtedy w naszym polu widzenia ukazała się starsza pani, najpewniej żona mężczyzny. Podeszła do niego i go kopnęła.
-Nie wyleguj się! Te bydła trza nakarmić!
Poszła do stodoły i wyprowadziła z niej gorącokrwistą klacz, która wyglądała okropnie. Siwa sierść była zżółknięta, spod skóry wystawały żebra, grzywa i ogon tworzyły dwa wielkie kołtuny. Na jej nogach i bokach widniały głębokie rany. Klaczka była uparta. Stawiała się, wierzgała. Moim zdaniem była zdziczała, nie wiadomo, kiedy ostatnio ktoś jej dosiadał. Teraz jednak na grzbiecie miała siodło, spod którego wystawała słoma (!) i zaschnięte błoto.
-Zająłbyś się nią!- warknęła kobieta.- Bydle już nie wie, czego chce.
-Wsiadaj- Izz podał mi rękę i wskoczyłam na grzbiet Chantell, obejmując przyjaciółkę w pasie. Myślałam, że już będziemy jechać, jednak Iza wpadła jeszcze na świetny pomysł. Wyjęła telefon i zaczęła filmować konia, razem z właścicielami.- Pokażemy to nagranie Robertowi- wyjaśniła.
Wtedy zaczęło się coś dziać. Pijak złapał z całej siły za wodze klaczy, próbując się podciągnąć. Wstał na nogi i wdrapał się na grzbiet klaczy. Potem jeden baranek, drugi, trzeci i gleba. Wkurzony facet złapał to co miał pod ręką (w tym przypadku były to widły do gnoju) i rzucił tym w klacz. Ze skaleczonych nóg poleciała krew. Kobieta z całej siły przytrzymała wierzgającą dziko klacz i najmocniej jak potrafiła przywiązała wodze do drzewa.
Poraniony koń wił się przerażony próbując się uwolnić, ale nie dał rady, a ludzie patrzyli na niego i się śmiali.
-Ha! Teraz to ja cię załatwię!- krzyknął ten spity w 3D.
Wbiłam łydki w boki Chantell. Nie mogłam na to dłużej patrzeć. Iza nie była zła, że kazałam klaczy ruszyć. Wręcz przeciwnie. Kazała jej zawrócić i odjechać. Kiedy mijaliśmy stodołę zobaczyłyśmy dwie wielkie głowy należące najpewniej do szajrów, wyglądające przez okno. Smutek w ich oczach sprawił, że ścisnęło mi się serce. Po policzkach pociekły mi łzy. Mam nadzieję, że zdążymy im pomóc. Ale najpierw musimy znaleźć Vancouvera i dotrzeć do obecnego właściciela Broszki.
Już prawie dojeżdżałyśmy do domu woźnicy, kiedy nagle zadzwonił mój telefon. Dźwięk ten był tak niespodziewany, że Chan stanęła dęba i poniosła nas galopem, ale obie się utrzymałyśmy. Odebrałam telefon, chociaż klacz wciąż galopowała dziko.
-Halo?- spytałam.
~Wiki~usłyszałam głos Roberta.~Wszystko w porządku?
-Pewnie. Dlaczego miałoby nie być?
~Przed chwilą do stajni dobiegł Vancouver. Wystraszyłem się, że coś się stało.
-Nie. Po prostu spadłam i go wygoniłam... Nie mam czasu teraz rozmawiać. Opowiemy ci wszystko, kiedy wrócimy do schroniska. Do zobaczenia- rozłączyłam się.
Właśnie dojechaliśmy. Dwaj mężczyźni siedzieli na altance, a obok nich pasła się Broszka, która na nasz widok oszalała z radości. Skakała dookoła nas ja zawadiacki szczeniak.
-To wy?- powiedział woźnica.-Mogę wam w czymś pomóc?
-Od kogo pan kupił tą klacz- wskazałam Broszkę.
-Nie ja, tylko mój przyjaciel- wskazał mężczyznę obok siebie.- Mój kuzyn wszedł w posiadanie nowego konia, a on... nie jest złym człowiekiem, ale lubi sobie wypić, a konie w niczym mu nie są potrzebne. Niestety ja nie mogłem nic zrobić, bo nie miałbym gdzie trzymać konia, więc Karol zgodził się trzymać klacz u siebie, pod warunkiem, że przyuczę ją do chodzenia przy wozie.
Wiedziałam, że trafiłyśmy do wszystkich właścicieli. On opowiedział mi, co się z nią działo odkąd ją poznał, a ja ułożyłam wszystkie fragmenty opowieści w całość. W największym skrócie opowieść brzmiała tak...
Po przewiezieniu Broszki do rzeźni dwaj mężczyźni zwątpili, czy naprawdę tak wspaniałe zwierzę musi umierać. Długo zastanawiali się, co zrobić, aż w końcu postanowili skontaktować się z organizacją non profit pomagającą koniom. Zajmowali się Broką, zanim wolontariusze jej nie zabrali.
Tam Broszka zabawiła dość długo. Nikt nie chciał klaczy ze złamaną nogą i wolontariusze już nieraz rozważali jej uśpienie. Wtedy pojawiła się u nich nastolatka wraz z rodzicami- Amanda Leszczyńska. Na widok Gniadej oczy jej się zaświeciły. Sama lubiła klacz i szukała wszystkich koni, których pozbyła się poprzednia właścicielka stadniny.
U dziewczyny Broszka nie miała zbyt łatwego życia. Ze swoimi urazami była niezdolna do pracy, a ,,darmozjady" różnie kończą. Przede wszystkim nie przyjmowały większej uwagi do opatrzenia złamanej nogi, więc ta źle się zrosła. Amanda starała się ją rehabilitować, puszczając ją na lonży, jednak kulawy koń często nie sprostował wymaganiom i obrywał batem. W końcu rodzice dziewczyny, ku jej dezaprobacie, postanowili się pozbyć kobyły.
Jedyną osobą, która się nią zainteresowała był prosty chłop mieszkający w lesie z żoną i posiadający już trzy inne konie. Ten okres był najgorszy w życiu Broszki. Najczęściej ją głodzono, jadła tylko to, co udało jej się skubnąć poza stodołą. A warunki w tej stodole... szkoda gadać. Konie chodziły po kolana w błocie i łajnie. A właściciele wyżywali się nad nimi. Mężczyzna lubił wypić, a po pijaku w ogóle nad sobą nie panował. Raz zastrzelił jednego swojego konia strzelbą myśliwską i od tej pory jej nie ładował, a jeśli to zrobił, żona wyjmowała z broni wszystkie naboje. Jednak to nie znaczy, że nie mógł dalej krzywdzić koni. Rzucał w nich widłami, bił batem albo pogrzebaczem do kominka. Raz za Broszką ganiał z piłą łańcuchową i wtedy dostrzegł to jego kuzyn. Postanowił uratować klacz, tym bardziej, że bardzo ją lubił- była piękna, mądra i dumna mimo przeciwności losu.
Ponieważ nie miał co zrobić z klaczą poprosił swojego przyjaciele o jej przetrzymanie. Ten się zgodził pod warunkiem, że będzie prowadzał klacz przy wozie. Więc nasz Woźnica ją kupił od pijaka, który nie robił problemu. Otrzymane tysiąc złoty przeliczył już na 333 butelki piwa. Woźnica myślał jeszcze o kupnie pozostałych koni, ale gorącokrwista klacz była tak dzika, że nie doprowadziliby jej do ładu, a w stodole przyjaciela woźnicy brakłoby miejsca na trzymanie chociażby jednego z ogromnych szajrów. Nawet nie zmieściliby się w drzwiach.
-Halo?- spytałam.
~Wiki~usłyszałam głos Roberta.~Wszystko w porządku?
-Pewnie. Dlaczego miałoby nie być?
~Przed chwilą do stajni dobiegł Vancouver. Wystraszyłem się, że coś się stało.
-Nie. Po prostu spadłam i go wygoniłam... Nie mam czasu teraz rozmawiać. Opowiemy ci wszystko, kiedy wrócimy do schroniska. Do zobaczenia- rozłączyłam się.
Właśnie dojechaliśmy. Dwaj mężczyźni siedzieli na altance, a obok nich pasła się Broszka, która na nasz widok oszalała z radości. Skakała dookoła nas ja zawadiacki szczeniak.
-To wy?- powiedział woźnica.-Mogę wam w czymś pomóc?
-Od kogo pan kupił tą klacz- wskazałam Broszkę.
-Nie ja, tylko mój przyjaciel- wskazał mężczyznę obok siebie.- Mój kuzyn wszedł w posiadanie nowego konia, a on... nie jest złym człowiekiem, ale lubi sobie wypić, a konie w niczym mu nie są potrzebne. Niestety ja nie mogłem nic zrobić, bo nie miałbym gdzie trzymać konia, więc Karol zgodził się trzymać klacz u siebie, pod warunkiem, że przyuczę ją do chodzenia przy wozie.
Wiedziałam, że trafiłyśmy do wszystkich właścicieli. On opowiedział mi, co się z nią działo odkąd ją poznał, a ja ułożyłam wszystkie fragmenty opowieści w całość. W największym skrócie opowieść brzmiała tak...
Po przewiezieniu Broszki do rzeźni dwaj mężczyźni zwątpili, czy naprawdę tak wspaniałe zwierzę musi umierać. Długo zastanawiali się, co zrobić, aż w końcu postanowili skontaktować się z organizacją non profit pomagającą koniom. Zajmowali się Broką, zanim wolontariusze jej nie zabrali.
Tam Broszka zabawiła dość długo. Nikt nie chciał klaczy ze złamaną nogą i wolontariusze już nieraz rozważali jej uśpienie. Wtedy pojawiła się u nich nastolatka wraz z rodzicami- Amanda Leszczyńska. Na widok Gniadej oczy jej się zaświeciły. Sama lubiła klacz i szukała wszystkich koni, których pozbyła się poprzednia właścicielka stadniny.
U dziewczyny Broszka nie miała zbyt łatwego życia. Ze swoimi urazami była niezdolna do pracy, a ,,darmozjady" różnie kończą. Przede wszystkim nie przyjmowały większej uwagi do opatrzenia złamanej nogi, więc ta źle się zrosła. Amanda starała się ją rehabilitować, puszczając ją na lonży, jednak kulawy koń często nie sprostował wymaganiom i obrywał batem. W końcu rodzice dziewczyny, ku jej dezaprobacie, postanowili się pozbyć kobyły.
Jedyną osobą, która się nią zainteresowała był prosty chłop mieszkający w lesie z żoną i posiadający już trzy inne konie. Ten okres był najgorszy w życiu Broszki. Najczęściej ją głodzono, jadła tylko to, co udało jej się skubnąć poza stodołą. A warunki w tej stodole... szkoda gadać. Konie chodziły po kolana w błocie i łajnie. A właściciele wyżywali się nad nimi. Mężczyzna lubił wypić, a po pijaku w ogóle nad sobą nie panował. Raz zastrzelił jednego swojego konia strzelbą myśliwską i od tej pory jej nie ładował, a jeśli to zrobił, żona wyjmowała z broni wszystkie naboje. Jednak to nie znaczy, że nie mógł dalej krzywdzić koni. Rzucał w nich widłami, bił batem albo pogrzebaczem do kominka. Raz za Broszką ganiał z piłą łańcuchową i wtedy dostrzegł to jego kuzyn. Postanowił uratować klacz, tym bardziej, że bardzo ją lubił- była piękna, mądra i dumna mimo przeciwności losu.
Ponieważ nie miał co zrobić z klaczą poprosił swojego przyjaciele o jej przetrzymanie. Ten się zgodził pod warunkiem, że będzie prowadzał klacz przy wozie. Więc nasz Woźnica ją kupił od pijaka, który nie robił problemu. Otrzymane tysiąc złoty przeliczył już na 333 butelki piwa. Woźnica myślał jeszcze o kupnie pozostałych koni, ale gorącokrwista klacz była tak dzika, że nie doprowadziliby jej do ładu, a w stodole przyjaciela woźnicy brakłoby miejsca na trzymanie chociażby jednego z ogromnych szajrów. Nawet nie zmieściliby się w drzwiach.
I tak minął tydzień u Woźnicy, gdy spotkaliśmy go w lesie z Broszką. Prowadzał klacz stępem, ani razu nie kazał jej zakłusować, a kiedy odpoczywała była gruntownie czyszczona i karmiona, by wróciła do dawnej formy. Może i miała tu dobrze, ale my i tak postanowiłyśmy zabrać ją do Equilandu. Tak samo jak tamte trzy nieszczęśliwe konie...
To chyba najdłuższy rozdział w moim życiu. Pisałam go przez 6 dni (6 dni samego pisania, bo nie liczę tych, w które nawet nie zaglądałam na bloga), każdego dnia pisząc po obfitym fragmencie. ;) Mam nadzieję, że się podoba, bo włożyłam w niego wiele serca i jestem padnięta... ale ukontentowana :D
Niestety teraz nie będę miała zbyt dużo czasu na pisanie, więc nie wiem z jaką regularnością będę wstawiała notki.
A założyłam nowego bloga: RADOŚĆ ŻYCIA. Niestety nie będę miała czasu i tam pisać zbyt często. :/ Ale będę pisać w wolnych chwilach (:
To chyba najdłuższy rozdział w moim życiu. Pisałam go przez 6 dni (6 dni samego pisania, bo nie liczę tych, w które nawet nie zaglądałam na bloga), każdego dnia pisząc po obfitym fragmencie. ;) Mam nadzieję, że się podoba, bo włożyłam w niego wiele serca i jestem padnięta... ale ukontentowana :D
Niestety teraz nie będę miała zbyt dużo czasu na pisanie, więc nie wiem z jaką regularnością będę wstawiała notki.
A założyłam nowego bloga: RADOŚĆ ŻYCIA. Niestety nie będę miała czasu i tam pisać zbyt często. :/ Ale będę pisać w wolnych chwilach (:
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMusze pisać komentarz jeszcze raz -,- Głupi internet...
OdpowiedzUsuńNotka obłędna! Marika warto było tyle pisać ;) Twoja wytrwałość się opłaciła ^^
Cieszę się, że na tym blogu zwracacie uwagę na okrucieństwo wobec koni. Kiedy to czytałam od razu przed oczami stanęła mi Czesna, klacz mojej kuzynki. Dwa lata stała w oborze razem z krowami, w gnoju po brzuch. Uratował ją pewien mężczyzna, zaprzągł ją do bryczki i zabrał do siebie. Musieli ją moczyć wodą bardzo długo żeby wszystko zeszło. Następnie kupił ją mój wujek. Takie historie ukazują, jak wspaniałe mogą być takie konie. Kuzynka stawiała na niej pierwsze kroki w jeździectwie, uczyła się wszystkiego właśnie z koniem po przejściach.
Brawo! Na prawdę: szacunek ^^
Kuźwa! Dlaczego Ty zawsze komentujesz te kilka minut przede mną? Dlaczego ja się pytam?! Fajną masz kuzynkę ;D
UsuńJezu... Przebrnęłam przez całość! Oczy mnie bolą jakby zaraz miały wyskoczyć z oczodołów i uciec jak najdalej od komputera. Czytałam fragment na religii w telefonie, ale ze względu na fakt, iż w którymś momencie zaczęłam się śmiać jak idiotka, wyłączyłam komórkę i postanowiłam doczytać resztę w domu xD Dostałam uwagę :P Za śmiech nie za używanie urządzenia RTV xD Nie lubię mojej katechetki... każe mi psalm w kościele śpiewać... to już będzie siódmy raz *.* Fragment ze Zdzichem najlepszy xD Sześć dni pisałaś - dwa dni czytałam :D Do usłyszenia i czekam na następny rozdział...^^
OdpowiedzUsuńJak zwykle niesamowita notka. Czytałam ją wczoraj, ale nie mogłam wpisać komentarzu, bo mi klawiatura padła(mam na baterie). Tyle tego było, że musiałam robić przerwy, bo mnie oczy bolały od monitora. Przez sześć dni pisać? Ja bym tak nie potrafiła xD.
OdpowiedzUsuńA co do Broszki to dobrze, że żyje. Ten koń ma siłę, by wytrwać do końca.
Pokazałaś w tym rozdziale, jak konie cierpią, chodź my tego nie widzimy, a jak widzimy to się śmiejemy( i robimy zdjęcia).
Co do tych zdjęć. To raz przez przypadek weszłam na jakąś stronę i tam było zdjęcie - konie walczyły(gryzły się, kopały, stawały dęba), a do okoła nich byli ludzie( większą część mężczyźni). Robili zdjęcia tym koniom, rozmawiali o nich. Jeden mężczyzna miał bat, więc chyba był ich właścicielem. To było chyba w Chinach, czy nie wiem gdzie( poznałam po skośnych oczach).
Trochę mi to zajęło, ale udało mi się :) Przeczytałam wszystkie rozdziały. Żeby nie było, że nie mam życia, tylko siedzę przed komputerem, informuje iż rozłożyłam sobie czytanie na kilka dni :P
OdpowiedzUsuńPięknie piszesz, fajnie się to czyta. To okropne jak ludzie traktują konie, bardzo podoba mi się wierz "Modlitwa konia z transportu", zawsze płaczę gdy go czytam, ale pokazuje co koń czuje gdy pakuje się go do przyczepy z innymi końmi i gdy są zmuszane by deptać po sobie ;(
Miło mi... nam. ;) Ja też lubię czytać i muszę przeczytać Twojego bloga, bo na razie przeczytałam tylko ostatni rozdział :(
UsuńTeż lubię ten wiersz. W tym rozdziale właśnie starałam się pokazać jak różnie traktowane są konie: rzeźnia (która wbrew pozorom nie była dla Broki aż tak tragiczna), organizacja pomagająca koniom, dziewczyna, która traktuje konie jak narzędzie do zdobywania nagród, pijak... Ale i tak tylko po części pokazałam to, co chciałam