~Wiki~
Nazajutrz wcześnie rano przyszłyśmy do stajni. Powitał nas Bartek.
-Co jest?- spytał zawadiacko.- Wczoraj odeszłyście tak bez słowa.
-Dałeś mi potwora na lonżę i nie miałam siły na pożegnania- mruknęłam pod nosem.
-Daj spokój. Boni nie jest taki zły.
-Nie jego miałam na myśli... Mniejsza z tym. Chciałeś coś od nas?- nie dało się nie zauważyć błysku w jego oczach.
-A tak, chodźcie.- Przyprowadził nas pod ogrodzenie pastwiska.- Patrzcie.
-Na co?- spytałam, ale zaraz oczy błysnęły mi radośnie.
Na środku łąki stał mały, rudawy źrebaczek, tulący się do ciemnogniadej klaczy.
-Serir!- krzyknęłam.
Żyłyśmy w tak dużym tempie, że zapomniałam całkiem o niektórych koniach. Przecież ona trafiła do nas już ciężarna. Wczesną wiosną pewnie doczekamy się źrebięcia Dashy, pomyślałam.
-Ma na imię Victoria- oznajmił dumnie Jakub. A ten skąd się tu wziął?, spojrzałam na niego zaskoczona.
-Wielkie dzięki- mruknęła Iza, krzyżując ręce na piersi i patrząc na nas z byka.- Już wiemy, którą z nas bardziej lubicie.
-Nie, głuptasie. Wiktoria przez ,,V" i przez ,,C"
-A co mnie obchodzi jak to się pisze? Słychać wyraźnie nawet jeśli zmienicie w pisowni dwie litery.
-Nie denerwuj się, Izz.- Tym razem to Robert pojawił się znikąd.- ,,Victoria" to zwycięstwo. A nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakie komplikacje mieliśmy przy porodzie. Przez chwilę myślałem, że obie stracimy. Serir dużo przeszła, będąc już w ciąży. Jeśli bardzo chcesz, twoim imieniem możemy nazwać źrebię Dashy. Jeśli będzie to ogier, zmienimy je np. z Izabeli, w skrócie Belli, na Bell'a.
Iza mruknęła coś bez przekonania, ja jednak wiedziałam, że od początku tylko udawała focha.
Hmm... czyżby to było na tyle? Miałam tak wiele pomysłów, nie wiedziałam czy zdążę z notkami do obozu, a teraz... Cóż... tyle się zdarzyło w tym tygodniu, że jakoś nie mam ochoty pisać. Zresztą, opowieść o tym zostawiam sobie na dopisek pod notką (nie w środku). No to teraz pomyślę nad dalszą częścią, a wy na tą adnotację nie zwracacie uwagi. Tylko tak głośno myślę.
Tygodnie mijały szybko i wkrótce znów zaczął się rok szkolny. Ostatnia klasa gimnazjum. Obie już wiedziałyśmy, gdzie chcemy iść. Po gimnazjum pójdziemy do liceum na biol-chema. A potem? Studia weterynaryjne oczywiście!
Wkrótce nadeszła zima. Spędzałyśmy w stajni mniej czasu niż wcześniej. Rok szkolny rozpoczął się na dobre, więc czekało nas więcej nauki; dni stawały się coraz krótsze. W noc przed Wigilią postanowiłyśmy nocować w stadninie. Co prawda stajnia nawet w połowie nie została skończona, ale budowę zaczęli od siodlarni, która stała już cała, zadaszona, z przyjemnym ogrzewaniem. Siedziałyśmy na ogrodzeniu pastwiska pokrytego grubą warstwą puchu i obserwowałyśmy konie. Gruba sierść bez problemu chroniła je przed wiatrem i mrozem. Dasha już niemal z brzuchem do ziemi chodziła smętnie po łące. Doprowadzenie ją do stanu sprzed obozu zajęło nam kilka tygodni, ale się udało.
Teraz w każdej chwili mogła urodzić. Mogłyśmy mieć tylko nadzieję, że będzie to bliżej wiosny, niż teraz pod koniec grudnia.
---23 grudnia---
Ostatni raz sprawdziłyśmy, co z końmi. Było już dobrze po jedenastej w nocy. Śnieżek trochę popadywał, lecz zza cienkiej warstwy chmur przeświecał księżyc. Była pełnia.
Dasha leżała spokojnie na odśnieżonej trawie. Przyglądałyśmy się jej z podziwem. Księżyc igrał z jej sierścią. Czarna grzywa mieniła się perłowym blaskiem. Już miałyśmy odejść, kiedy coś w jej wyglądzie nas zaniepokoiło. To nie księżyc sprawił, że sierść wyglądała jak mokra. Klacz leżała teraz na boku, oddychając ciężko.
-Wiki- sapnęła Iza.
Obie wiedziałyśmy, że to już.
-Biegnę po Roberta- oznajmiłam, nie czekając na odpowiedź.
Niestety to nie było takie łatwe, jakby się zdawało. Bowiem Robert kilka godzin temu poszedł z synami do domu. Co prawda mieszkał niedaleko, ale to było jakieś 10 minut szybkim krokiem w jedną stronę. A nam się spieszyło. Mogłam po niego zadzwonić, zamiast wypluć płuca w sprincie na dłuższym dystansie. Ale wtedy nie myślałam jasno. Już po pięciu minutach siedzieliśmy w samochodzie. Ucieszyłam się, że Rob nie kazał mi tam wracać. Ale sam nie dotrzymałby mi kroku, a liczyła się każda minuta. Chłopaki spały, a my postanowiliśmy ich nie budzić.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, Iza spojrzała na nas niecierpliwie. Widać już było kawałek nóżki źrebięcia. Obie zgodnie przeszłyśmy przez ogrodzenie, by jej pomóc.
-Nie!- powiedział ostro Robert.- Na razie nie widzę potrzeby, żebyście cokolwiek robiły. Sama sobie świetnie daje radę.
Spojrzałyśmy na niego spode łba, ale posłusznie wycofałyśmy się za ogrodzenie. Po kilkunastu minutach na ziemi leżało kruczoczarne źrebię, wylizywane przez dumną matkę. Robert spojrzał na źrebaka, mrużąc, próbując dostrzec coś w ciemności.
-Mamy klaczkę- powiedział radośnie.
Uśmiechnęłam się.
-Witaj, Isabell.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz