~~Wiki~~
Wakacje
zbliżały się wielkimi krokami. Ten rok był wyjątkowo upalny. Już w marcu bywało
po ok. 20˚C. W stajni było przyjemnie chłodno.
Tegoroczny Dzień Dziecka mieliśmy wolny od szkoły. Może dlatego, że wypadał w piątek. Również z tego powodu postanowiłyśmy CAŁY ten czas spędzić
w schronisku, co oznaczało nocowanie przez trzy dni wśród koni. Robert nie miał nic przeciwko, ale pozostawało nam przekonać
rodziców. Moi po dłuuugiej namowie się zgodzili. Byłam ciekawa jak Iza sobie
radzi. Po kilku minutach spotkałyśmy się pod domem.
-Zgodzili
się!- zawołała.
-Moi
też- uśmiechnęłam się.- Czyli spędzimy piękne trzy dni wśród koni.
-Miejmy
nadzieję, że piękne...
Do
stadniny podwiozła nas mama Izki. Od razu poszłyśmy do koni. Postanowiłyśmy
pojechać w teren. Zaczęłam siodłać Wesuvia (żeby było sprawiedliwie
postanowiłyśmy, by żadna z nas nie dosiadała Dashy).
-Jak
myślisz- powiedziała Iza.- Wziąć Nell, czy Vancouvera?
-Vancouvera-
odparłam.- Dasz sobie z nim radę, a jemu się przyda taka wycieczka.
Właśnie
nadeszli Bartek z Kubą, więc postanowiłam być miła.
-Jedziecie
z nami w teren?- spytałam.
Oczy
Bartka rozbłysły radośnie, ale zgasły, gdy chłopak pokręcił głową.
-Olga
zaraz przyjedzie i chciałbym tu być- odpowiedział.
-Ja
też nie mogę- dodał Kuba.- Tata poprosił mnie, żebym pojechał z nim po nowego
konia, bo Bartek pewnie będzie wolał romansować z Olgusią.
Brat
poraził go spojrzeniem, jednak nic nie powiedział. Obaj wyszli ze stajni, a my
zostałyśmy same. Iza osiodłała ogierka i ruszyłyśmy w teren.
-Kolejny
koń do schroniska- zauważyła Iza.- Czy tylko ja mam wrażenie, że przychodzi
więcej koni niż odchodzi?
-Przynajmniej
przyrost naturalny jest dodatni- zażartowałam- w przeciwieństwie do ludzi w
większości państw Europejskich.
-Mówię
serio!- Iza nie wyglądała na rozśmieszoną.- Jak tak dalej pójdzie nie będziemy
mieć miejsca w schronisku. Nasze zadanie polega na zajmowaniu się
pokrzywdzonymi, zaniedbanymi końmi, a na koniec znajdowaniu im nowych domów. Z
tym ostatnim mamy problem.
-Myślałam
o Joyu. To jest koń zimnokrwisty, najlepiej nadaje się do wozu. Może zobaczymy
jak będzie się zachowywał przy wozie i spróbujemy go wydać? W samym Sudowie
jest pewnie wiele osób, którym przydałby się taki koń. Moglibyśmy się upewnić,
czy miałby dobrą opiekę.
-Zapomniałaś
o jednym, tyciusim szczególiku...
-Jakim?-
spojrzałam na nią pytająco.
-Skąd
my weźmiemy wóz? A uprząż? Schronisko dysponuje jedynie sprzętami do jazdy
wierzchem.
-Pożyczymy-
odparłam nakłaniając Wesuvia do galopu.
Iza
o nic nie pytała. Po prostu jechała za mną. Podczas pewnej przejażdżki już
jakiś czas temu widziałam starszego pana leśniczego Zbigniewa
pracującego w lesie, głównie na przewożeniu pni drzew lub drewna. Używał do tego niewielkiego
czterokołowego wozu zaprzężonego w nie najwyższego siwego jabłkowitego ogiera
perszerona. Wówczas nie miał w ręku bata i zdawał się dobrze traktować swojego
konia. Siwek był zadbany i wydawał się z radością wykonywać swoją pracę,
chociaż zdawał się z trudem ciągnąc czasem nawet całe drzewa.
Powiedziałam
o tym Izie. Ona też wiedziała, o kogo mi chodzi.
Dojechałyśmy
do tamtego miejsca i zatrzymałyśmy konie. Przy niewielkiej leśniczówce
zobaczyłyśmy tego samego starszego pana, do którego się wybierałyśmy. Mężczyzna
uśmiechnął się na nasz widok i uniósł do góry jedną siwą brew.
-W
czym mogę pomóc panienkom?- spytał sympatycznie.
-Mógłby
nam pan pożyczyć wóz do pracy z jednym koniem ze schroniska?- poprosiłam.
-Mogę
się zamienić- spojrzałam na niego pytająco, a on zaczął wyjaśniać:- No bo
widzicie, mam tu dużo pracy. Potrzebuję wozu, ale jeśli chcecie go wziąć,
możecie mi na jakiś czas oddać swoje konie- wskazał Wesuvia i Vancouvera.-
Zostawcie je i możecie brać wóz.
-Zamienił
stryjek siekierkę na kijek- Izz wyrecytowała znane polskie przysłowie.-
Przecież nawet trzy konie na swoich plecach nie przewiozą tyle, ile jeden może
pociągnąć w wozie.
-Możliwe,
ale mi starczą. A więc jak?
-Nie
ma sprawy- oznajmiłam zsiadając z Wesuvia.- A w takim razie jak
przetransportujemy tam wóz?- wskazałam ręką w stronę schroniska.- We dwie go nie
pociągniemy.
-Może
nie, więc wróćcie po tego konia, którego do niego zaprzężecie.
Niestety
musiałyśmy wracać po Joya na piechotę. W ok. 10 minut biegu dotarłyśmy do
schroniska. Dosiadłyśmy (obie naraz) Joya na oklep i znów pogalopowałyśmy do
lasu.
-Piękne
zwierzę- oznajmił leśniczy, gdy zsiadłyśmy z siwka.- On jest cudowny! - Czule
poklepał Joya po łopatce.- Nic dziwnego, że chcecie z nim popracować. Nie może
zgnić w schronisku. Możecie wziąć wóz. Na koźle woźnicy jest cały sprzęt z
chomątem włącznie. A ja wracam do pracy.
-Dalej,
Ramek- cmoknął na swojego ogiera, do którego przywiązana była gruba kłoda i na
pozostałe konie, które zaprzągł do ciągnięcia całych wiązek mniejszych gałęzi-
Ruszaj, Wesuvio, na przód Vancover!
Nie
używał bata jak większość, no dobra, jak wszyscy farmerzy czy leśnicy i samo
to wzbudziło moje zaufanie do niego.
Zaprzęgłyśmy
Joya i postanowiłyśmy z ziemi doprowadzić go do schroniska. Na początku ogier
kładł uszy po sobie i strasznie się wiercił, próbował nawet nas gryźć albo
kopać (widać złe wspomnienia powróciły), ale gdy zobaczył, że nie robimy mu
krzywdy, znacznie się uspokoił. Prowadziłyśmy go za lejce. Najpierw szłyśmy
powoli, wlokłyśmy się prawie zebranym stępem, potem przyśpieszyłyśmy do
szybkiego, żwawego marszu, a na koniec pobiegłyśmy kawałek truchtem, by Joy
zakłusował. Konik wszystkie komendy wykonywał bardzo posłusznie. W schronisku
dałam mu wieeelką marchewkę i pogładziłyśmy siwą szyję. Robert z Kubą jeszcze
nie wrócili, a Bartek z Olgą siedzieli w siodlarni. Postanowiłyśmy na
dziedzińcu schroniska poćwiczyć powożenie. Obie nauczyłyśmy się tego kiedyś na
obozie, a nie możemy przyzwyczajać ogiera, że będzie jedynie prowadzony z
ziemi. Ustawiłyśmy przed stajnią (tam, gdzie było dużo miejsca i w miarę ubita
ziemia) dwadzieścia pachołków parami, czyli w dziesięciu miejscach, między którymi miałyśmy
przejeżdżać. Iza była pierwsza, a ja z ziemi oceniałam jakość przejazdu.
-I
jak?- spytała Iza schodząc z wozu.
-Byliście
wspaniali!- krzyknęłam.
Taka
była prawda. Joy nie poruszył ani jednego pachołka, a podczas przejazdu w
każdym z trzech chodów, Izz nie straciła kontroli nad nim. Teraz moja
kolej. I tym razem Joy spisał się na medal. Nie wiem, ile razy jeszcze tak
jeździłyśmy na zmianę. Po jakimś czasie Olga i Bartek wyszli ze stajni
wywabieni odgłosami z dziedzińca. Uważnie nas obserwowali, a ja dziękowałam im
w duchu za brak komentarzy typu tych ,,najmądrzejszych". Mimo dużej liczby przejazdów
dbałyśmy o dobro Joya. Starałyśmy się jak najwięcej prowadzić go stępem, zaś nie nadużywać kłusa i galopu. W końcu chodziło o to, żeby nauczył się chodzić przy
wozie, a nie, żeby wygrał zawody w powożeniu (przy okazji bardzo się męcząc).
Po
kilku dziesiątym przejeździe usłyszałyśmy zza ogrodzenia oklaski. Spojrzałyśmy
w tamtą stronę i zobaczyłyśmy pana Zbigniewa. Sam dosiadał Ramka, do którego
siodła przywiązane były wodze naszych schroniskowych ogierów.
-Mówiłem,
że Joy jest wspaniały. Już ja się umiem poznać na koniu. A więc kiedy go
wydajecie?
Zapamiętał jego imię, pomyślałam. Naprawdę
musi szanować konie.
-Najlepiej
od razu- odparłam.- Już jest gotowy.
-Ramek
bardzo ciężko pracuje, a nie jest już najmłodszy. Przydałby mi się jakiś drugi
koń, żeby odciążyć tego mojego. Mogę go adoptować?
-Oczywiście...-
powiedziała Iza, jednak się zawahała.
-Ale?-
siwa brew poszła w górę.
-Nie
ma jeszcze właściciela stadniny, a my tu tylko pracujemy. Nie mamy takiej
władzy, by wydać komuś konia.
-Ale
ja mam- wtrącił Bartek.- A więc załatwione. Może pan wziąć Joya.
W myślach podziękowałam chłopakowi, za interwencję. Wreszcie się na coś przydał.
W myślach podziękowałam chłopakowi, za interwencję. Wreszcie się na coś przydał.
Pożegnałyśmy
się z koniem, ale obiecałyśmy mu, że jeszcze go odwiedzimy w nowym domu.
-Do
zobaczenia, Joy- szepnęłam do białego, włochatego ucha.
---Dwie godziny później---
Wreszcie wrócili Robert z Kubą.
Już wcześniej przygotowałyśmy boks dla konia, z którym mieli przyjechać. Odkurzyłyśmy go (po ilości pajęczyn mogłyśmy stwierdzić, że nie był używany od... zawsze), posłałyśmy w nim świeżą ściółką, umyłyśmy poidło automatyczne, wsypałyśmy trochę otrębów do żłobu (nie wiedziałyśmy jakiej wielkości będzie koń, więc dałyśmy mu tylko tyle paszy, by zaspokoił swój pierwszy głód).
Wybiegłyśmy podniecone na podjazd. Chciałyśmy być przy wyprowadzaniu konia z przyczepy.
Bartek każdemu kazał się odsunąć i nie wtrącać do wyprowadzania konia. Z podnieceniem wchodził do przyczepy, gdy tylko upewnił się, że klacz (bo tej płci był konik) jest spokojna.
-Ale uważaj- dodał Robert.- Nie wiemy, jak zachowa się po podróży.
Chłopak wyprowadził ją z przyczepy. Moje oczy zalśniły, gdy stanęła przede mną klaczka o takich śmiesznych uszkach.
-Marwari!- zawołałam. Niedawno czytałam o tej rasie. Jest po prostu cudowna.- Czystej krwi?
-Tak, to czystej krwi klacz marwari. Serir- zaczął Kuba, a ja zrozumiałam, że tak ma na imię klacz- była używana do rozpłodu w luksusowej hodowli. Ale to nie jest cały jej życiorys. Hodowca chciał rozmnażać ją dopiero teraz, gdy osiągnęła sukces sportowy. Używali ją do wyścigów koni tych ras w Indiach, ale też ścigała się z innymi rasami, poza folblutami oraz arabami, w Polsce. Urodziła już trzy źrebaki jeden po drugim. Właściciel krył ją na nowo jak najszybciej po każdym porodzie. Jednak po trzech latach jej sława osłabła i, choć pokrył ją znowu, stwierdził, że bardzo mało dostanie za źrebaka...- Kuba spuścił głowę. Zamilkł, więc nie wiedziałyśmy, czy poznamy dalszy ciąg opowieści.
-Więc właściciel postanowił przywrócić ją do wyścigów- kontynuował Rob.- Od trzech lat Serir nie startowała w żadnych zawodach. Nawet jej nie dosiadali. Po prostu pokryli ją ogierem, wypuścili na łąkę, a potem czekali aż urodzi i tak w kółko. Jedyny kontakt z ludźmi miała wtedy, gdy przychodził ktoś skontrolować, czy z końmi wszystko w porządku i napełnić poidła na pastwisku, czasem dorzucić koniom niezbędnych składników diety. A potem dżokej dosiadł jej na warszawskim Służewcu. Nie wiem, czego oczekiwał od takiego konia. Klacz złamała nogę... Ponieważ nie wygrała wyścigu stała się nic niewarta. I tak koń, który kilka lat temu został wyceniony na dziesiątki tysięcy dolarów, po urazie poszedł do rzeźni, sprzedany za tyle, ile ważył. Na szczęście udało nam się ją wykupić, a noga nie jest w takim złym stanie. Niestety spóźniliśmy się nieco, bo w transporcie rzeźnickim Serir... częściowo straciła wzrok. Zapewne straci go całkiem. Noga niedługo się zrośnie i klacz będzie mogła chodzić pod siodłem chociaż bez szaleństw. Ale z tym wzrokiem...
-To nie jest taki wielki problem. Oglądaliście ,,Czarnego konia"? Tytułowy bohater stracił wzrok, a mimo to wygrał zawody ujeżdżeniowe. Jeśli Serir zaufa jeźdźcowi, ten będzie mógł ją spokojnie poprowadzić z siodła- stwierdziłam.- Skoki odpadają, ale dresaż albo rekreacyjna jazda... Czemu nie?
-Może masz rację. Niestety przez to trudniej będzie nam znaleźć jej odpowiedni dom.
-Czekaj, czekaj- Iza zauważyła coś, na co ja nie zwróciłam uwagi.- Mówiłeś, że pokryto ją zanim wystartowała w tym wyścigu. Czyli ona jest w ciąży?
-Tak.
Nie wiadomo dlaczego ta informacja bardzo mnie ucieszyła. Źrebaczki były takie słodkie, radosne.
Teraz postanowiłam przyjrzeć się tej ślicznotce. Jej sierść była maści ciemnogniadej. Oprócz małej gwiazdki na czole nie zauważyłam innych odmian. Klacz zdawała się być dość wychudzona. Mogłam policzyć wystające spod skóry żebra i kręgi w kręgosłupie. Po opowieści Roberta zauważyłam lewą przednią nogę, wygiętą pod dziwnym kątem. Ale oprócz tych drobnych skaz na urodzie (z resztą powstałych z winy człowieka), była prześliczna. Sierść lśniła w zachodzącym słońcu; długi, czarny ogon poruszał się na boki; a mądre oczy, którymi pewnie nie dużo mogła zobaczyć, spoglądały na mnie z zaciekawieniem i lekką sympatią. Wiedziałam, że ta klacz może być jedną z moich ulubionych ze schroniska (oczywiście oprócz Dashy).
Ludzkie okrucieństwo wciąż mnie zaskakuje. Tak wspaniałe zwierzę mogło osiągać jeszcze wiele sukcesów. Przez głupotę właściciela złamała nogę, a jako zadośćuczynienie omal nie została przerobiona na kiełbasę. Nie zważając na spojrzenia moich przyjaciół... i Olgi ... przytuliłam się do czekoladowej szyi, wtuliłam twarz w kruczoczarną grzywę, a po policzkach zaczęły cieknąć mi łzy.
---Dwie godziny później---
Wreszcie wrócili Robert z Kubą.
Już wcześniej przygotowałyśmy boks dla konia, z którym mieli przyjechać. Odkurzyłyśmy go (po ilości pajęczyn mogłyśmy stwierdzić, że nie był używany od... zawsze), posłałyśmy w nim świeżą ściółką, umyłyśmy poidło automatyczne, wsypałyśmy trochę otrębów do żłobu (nie wiedziałyśmy jakiej wielkości będzie koń, więc dałyśmy mu tylko tyle paszy, by zaspokoił swój pierwszy głód).
Wybiegłyśmy podniecone na podjazd. Chciałyśmy być przy wyprowadzaniu konia z przyczepy.
Bartek każdemu kazał się odsunąć i nie wtrącać do wyprowadzania konia. Z podnieceniem wchodził do przyczepy, gdy tylko upewnił się, że klacz (bo tej płci był konik) jest spokojna.
-Ale uważaj- dodał Robert.- Nie wiemy, jak zachowa się po podróży.
Chłopak wyprowadził ją z przyczepy. Moje oczy zalśniły, gdy stanęła przede mną klaczka o takich śmiesznych uszkach.
-Marwari!- zawołałam. Niedawno czytałam o tej rasie. Jest po prostu cudowna.- Czystej krwi?
-Tak, to czystej krwi klacz marwari. Serir- zaczął Kuba, a ja zrozumiałam, że tak ma na imię klacz- była używana do rozpłodu w luksusowej hodowli. Ale to nie jest cały jej życiorys. Hodowca chciał rozmnażać ją dopiero teraz, gdy osiągnęła sukces sportowy. Używali ją do wyścigów koni tych ras w Indiach, ale też ścigała się z innymi rasami, poza folblutami oraz arabami, w Polsce. Urodziła już trzy źrebaki jeden po drugim. Właściciel krył ją na nowo jak najszybciej po każdym porodzie. Jednak po trzech latach jej sława osłabła i, choć pokrył ją znowu, stwierdził, że bardzo mało dostanie za źrebaka...- Kuba spuścił głowę. Zamilkł, więc nie wiedziałyśmy, czy poznamy dalszy ciąg opowieści.
-Więc właściciel postanowił przywrócić ją do wyścigów- kontynuował Rob.- Od trzech lat Serir nie startowała w żadnych zawodach. Nawet jej nie dosiadali. Po prostu pokryli ją ogierem, wypuścili na łąkę, a potem czekali aż urodzi i tak w kółko. Jedyny kontakt z ludźmi miała wtedy, gdy przychodził ktoś skontrolować, czy z końmi wszystko w porządku i napełnić poidła na pastwisku, czasem dorzucić koniom niezbędnych składników diety. A potem dżokej dosiadł jej na warszawskim Służewcu. Nie wiem, czego oczekiwał od takiego konia. Klacz złamała nogę... Ponieważ nie wygrała wyścigu stała się nic niewarta. I tak koń, który kilka lat temu został wyceniony na dziesiątki tysięcy dolarów, po urazie poszedł do rzeźni, sprzedany za tyle, ile ważył. Na szczęście udało nam się ją wykupić, a noga nie jest w takim złym stanie. Niestety spóźniliśmy się nieco, bo w transporcie rzeźnickim Serir... częściowo straciła wzrok. Zapewne straci go całkiem. Noga niedługo się zrośnie i klacz będzie mogła chodzić pod siodłem chociaż bez szaleństw. Ale z tym wzrokiem...
-To nie jest taki wielki problem. Oglądaliście ,,Czarnego konia"? Tytułowy bohater stracił wzrok, a mimo to wygrał zawody ujeżdżeniowe. Jeśli Serir zaufa jeźdźcowi, ten będzie mógł ją spokojnie poprowadzić z siodła- stwierdziłam.- Skoki odpadają, ale dresaż albo rekreacyjna jazda... Czemu nie?
-Może masz rację. Niestety przez to trudniej będzie nam znaleźć jej odpowiedni dom.
-Czekaj, czekaj- Iza zauważyła coś, na co ja nie zwróciłam uwagi.- Mówiłeś, że pokryto ją zanim wystartowała w tym wyścigu. Czyli ona jest w ciąży?
-Tak.
Nie wiadomo dlaczego ta informacja bardzo mnie ucieszyła. Źrebaczki były takie słodkie, radosne.
Teraz postanowiłam przyjrzeć się tej ślicznotce. Jej sierść była maści ciemnogniadej. Oprócz małej gwiazdki na czole nie zauważyłam innych odmian. Klacz zdawała się być dość wychudzona. Mogłam policzyć wystające spod skóry żebra i kręgi w kręgosłupie. Po opowieści Roberta zauważyłam lewą przednią nogę, wygiętą pod dziwnym kątem. Ale oprócz tych drobnych skaz na urodzie (z resztą powstałych z winy człowieka), była prześliczna. Sierść lśniła w zachodzącym słońcu; długi, czarny ogon poruszał się na boki; a mądre oczy, którymi pewnie nie dużo mogła zobaczyć, spoglądały na mnie z zaciekawieniem i lekką sympatią. Wiedziałam, że ta klacz może być jedną z moich ulubionych ze schroniska (oczywiście oprócz Dashy).
Ludzkie okrucieństwo wciąż mnie zaskakuje. Tak wspaniałe zwierzę mogło osiągać jeszcze wiele sukcesów. Przez głupotę właściciela złamała nogę, a jako zadośćuczynienie omal nie została przerobiona na kiełbasę. Nie zważając na spojrzenia moich przyjaciół... i Olgi ... przytuliłam się do czekoladowej szyi, wtuliłam twarz w kruczoczarną grzywę, a po policzkach zaczęły cieknąć mi łzy.
---Wieczorem---
Robert
chciał nas na noc wziąć do swojego domu, który znajdował się kilkaset metrów od
schroniska, ale my wolałyśmy ,,spać" w stajni. Tzn. spędzić noc w stajni,
bo żadna z nas nie zamierzała spać w tak cudowną noc jak ta. Było około dwudziestej, gdy mężczyzna wraz z
synami poszli do domu, zostawiając nas same. Niedługo po ich odjeździe pod
stajnię podjechał jakiś samochód. Nie ruszałyśmy się ze stajni. Szczerze mówiąc
nieźle nas ta nieoczekiwana wizyta wystraszyła. Żałowałyśmy, że nie
wypuściłyśmy psów Roberta z ich kojców. (Na terenie schroniska trzymał on trzy owczarki niemieckie, które na dzień zamykał, żeby nie odstraszały klientów
i gości, a wypuszczał jak wracał do domu, by strzegły koni. Dziś jednak, skoro my
zostałyśmy, nie uznał za stosowne ich puścić.) Wtedy usłyszałyśmy głos Amandy,
choć nie słyszałyśmy co mówi. Dopiero pod koniec usłyszałyśmy końcówkę jednego ze zdań:
-A jak się nie zgodzą, to pożałują- i całe następne:-Patrz,
mamo, w stajni pali się światło. Mówiłam, że jeszcze nie odeszli.
Iza spojrzała na mnie pytająco. Zrozumiałam to spojrzenie. ,,Co teraz robimy?" Wskazałam głową na drzwi stajni i poszłam w ich stronę. Izz szła za mną.
-Mogę w czymś pomóc?- spytałam, gdy stanęłam przed Amandą i jej matką.
-Oo, Wiki- powiedziała Amanda na mój widok.- Możesz zawołać starego Orlika, bo musimy porozmawiać z kimś... poważnym.
-Robert poszedł do domu- odparła Iza.- Jeśli czegoś chcecie powiedzcie to nam.
-Wiesz- zaczęła matka dziewczyny- że łąki Equilandu i Green Trees graniczą ze sobą.
Już miałam zapytać ,,czego?", ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język i przypomniałam sobie ostatnie słowa Dagmary. Green Trees to nowa nazwa Świata Rumaków.
-Naszej stadninie przydałoby się trochę więcej miejsca...
-Chcecie kupić część łąk i lasów należących do Equilandu?- spytałam, żeby się upewnić. Na moich wargach zatańczył lekki uśmieszek. Do schroniska należały setki hektarów łąk i lasów. Nie było nam potrzebne aż tyle, a pani Leszczyńska na pewno dobrze zapłaci. A nawet jeśli już sprzedamy im część terenów, pomyślałam, to przecież nie zastrzelą nas, jak pojedziemy tam na naszych schroniskowych koniach. Musimy oczywiście zapytać Roberta, w końcu to jego ziemie.
-Nie, kochanie- odpowiedziała.- Chcemy kupić cały Equiland.
Rozdział wyszedł mi dość długi, ale w pierwszej wersji nie zamierzałam wstawiać części ,,---Dwie godziny później---". Dopiero potem przypomniałam sobie, że nic nie wspomniałam o nowym koniu i postanowiłam dopisać to. (:
Wiem, że w notce Zaczarowanej Valerii pojawił się fragment o kupnie stadniny, ale ja z niej... z Ciebie, Valerio, ani trochę nie ściągałam. Pierwsza i trzecia część mojego rozdziału powstała już we wtorek (15.01.13), a Twój przeczytałam dopiero w niedzielę (19.01.13). (; W poniedziałek dopisałam jedynie fragment z dotarciem Serir do schroniska i tenże dopisek pod notką. :D
Pozdrawiam wszystkich Czytelników.
Życzę miłych, szalonych (xD) ferii, nie ważne, kiedy by się zaczynały (nasze były jako pierwsze i dziś zaczyna się drugi ich tydzień) i gdzie je spędzacie (ja na kanapie przed laptopem ;) ostatecznie na łyżwach z Natalią :D).
A ja po feriach nie wracam do swojej szkoły. Ze względu na ,,zagrożenie" zamykają ją co najmniej do września i przenoszę się do WSBiP (Wyższej Szkoły Biznesu i Przedsiębiorczości) [wreszcie szkoła na moim poziomie xD ] jakiś kawałek drogi od mojej starej szkoły. :/
No to chyba tyle.
Do następnych notek, a sobie życzę, żebym wreszcie regularnie wchodziła na Wasze blogi: Aryo, Koniowata, Valerio, Szałwio.
~Wasza Sid