~Wika~
Wychodząc ze stajni zorientowałam się, że nie mam kasku. Sprzęt zostawiłam w przebieralni, miałam na sobie tylko moje czarne sztyblety i bryczesy w bordową kratę z pełnym lejem.
Powinnam po niego wrócić, podpowiadał mi zdrowy rozsądek. Dasha jest niereformowalna, może się zrobić naprawdę niebezpiecznie.
Już-już chciałam pójść po kask, kiedy w końcu pokręciłam głową do samej siebie. Szkoda czasu, pomyślałam.
- Dasha mi nie zrobi krzywdy - powiedziałam na głos. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że próbuję przekonać o tym bardziej siebie samą.
Spokojnym krokiem poprowadziłam Kantę na pastwisko. Zabezpieczyłam wyjście, żeby żaden z koni nie mógł się wydostać. Zdjęłam klaczy kantar. Na początku miałam zamiar z nim jeździć, ale pozbycie się całego sprzętu zminimalizuje ryzyko, że Dasha mnie zauważy. W końcu uchwyciłam się grzywy u nasady szyi klaczy. Odbiłam się mocno od ziemi i zręcznie wciągnęłam się na grzbiet kobyłki. Odetchnęłam po chwilowym wysiłku.
- To szukamy twojej koleżanki - szepnęłam do Kanti, każąc jej ruszyć stępem.
Nie spieszyłyśmy się jednak, chciałam ją najpierw rozgrzać.
Stępowałyśmy z dala od Dashy. Cały czas targał mną niepokój. A co, jeśli się nie uda? Takbym chciała, aby wszystko było jak dawniej...
W końcu zaczęłyśmy się zbliżać do Karej. Nie reagowała na nas. Co prawda obrzucała Kanti nieufnym spojrzeniem, ale pierwszy raz od wypadku widziałam ją z tak bliska z postawionymi uszami i spokojnym wzrokiem.
Cały czas milczałam i starałam się ukrywać za szyją siwuski. Dasha nie mogła mnie zauważyć, inaczej wszystko zaprzepaszczę. A tak naprawdę sama nie wiedziałam, co mam zamiar dalej robić. To, że nie ucieknie widząc innego konia nie znaczy, że oswoi się z ludźmi.
Pożyjemy, zobaczymy, pomyślałam, przechodząc do kłusa.
Zatrzymałam Kanti zaraz obok Karej i dałam jej więcej swobody. Mogła robić, co chciała. Oba konie pasły się spokojnie, a ja poczułam się jak za dawnych czasów, kiedy jeszcze w Świecie Rumaków dosiadałyśmy koni na pastwiskach - najczęściej Broszki - i obserwowałyśmy jak światło zachodzącego słońca bawi się w końskich grzywach...
Nagle powietrze rozdarł huk. Nie był to bardzo głośny dźwięk. Mogłam zgadywać, że wydobył się z podjeżdżającego na parking samochodu Roberta. Ale dla koni było to zbyt wiele. Obie klacze wystrzeliły galopem. Chociaż udało mi się nie spaść, straciłam równowagę i przechyliłam się niebezpiecznie w prawo. Miałam szczęście, że obok biegła Dasha. A może i nieszczęście? Gdybym spadła z drugiej strony, być może nic by mi nie było. Zależy jakbym upadła. Ale wpaść pomiędzy kopyta dwóch rozpędzonych koni...?
Wyciągnęłam błyskawicznie obie ręce i uchwyciłam się grzywy Dashy. Wyczyn na miarę najlepszych kaskaderów. Lewą nogą oplotłam grzbiet Kanti, tyłek powoli zjeżdżał mi po jej boku, większość tułowia wisiała w powietrzu, zaś ręce ściskały grzywę Dashy w taki sposób, że prawy łokieć opierał się o jej kłąb. Wystarczyło, że konie by pobiegły w różnych kierunkach, żebym zrobiła sobie krzywdę.
Jeśli przyjdzie mi teraz zginąć, pomyślałam, powinni postawić mi za to pomnik. Zachwycające poczucie humoru, w stosunku do okoliczności...
Wydawało mi się, że słyszę, jak ktoś wykrzykuje moje imię. Zignorowałam to jednak. Miałam nadzieję, że nikt mnie teraz nie widzi.
Dasha poczuła się zagrożona i potrząsnęła łbem. Nie mogąc się ode mnie uwolnić wystrzeliła ze wszystkich czterech nóg do góry przez co dystans dzielący oba konie stał się zbyt duży. Reszta mojego ciała rozstała się z grzbietem Kanti. Gdybym miała chwilę na zastanowienie, w tym momencie opuściłabym się na ziemię i zostawiła rozpędzone rumaki. Jednak moje dłonie wciąż kurczowo ściskały czarną grzywę.
Wisiałam teraz przy boku Dashy. Zamachnęłam się i przerzuciłam prawą nogę nad jej grzbietem. Wreszcie mogłam bezpiecznie usiąść. Albo raczej wygodnie, bo bezpieczne to w dalszym ciągu nie było. W końcu siedziałam na Dashy - najdzikszym koniu, jakiego w życiu spotkałam.
Klacz nie zamierzała poddać się bez walki. Jeden baranek, drugi, trzeci... Następnie zaczęła obracać się wokół własnej osi. Objęłam ją za szyję, opierając się sile dośrodkowej. Nagle zatrzymała się gwałtownie, w tej samej chwili strzelając z zadu. Tego już nie wytrzymałam. Spadłam prawie pod samą Dashę. Upadłam na plecy i gwałtownie wypuściłam powietrze. Serce waliło mi jak oszalałe. Poczułam coś ciepłego i mokrego z tyłu głowy. Sięgnęłam tam ręką, by po chwili zobaczyć, jak spływają z niej czerwone krople, ba!, wręcz strumienie. Dłoń, którą przyłożyłam do tylnej części głowy była teraz cała we krwi. A nie to było najgorsze. Nade mną, w słonecznej poświacie górowała Dasha. Stała na zadnich nogach, młócąc przednimi w powietrzu. Pokrywały ją dziwne białe, lśniące łaty. Przez chwilę myślałam, że to pot, ale odwróciłam na moment wzrok i zauważyłam, że cały świat jest w takich plamach.
To ja tracę wzrok, zorientowałam się.
Widziałam, że przednie nogi Dashy szykują się, by opaść na mnie z pełnym impetem. Wtedy nasze spojrzenia spotkały się. Przypomniałam sobie, ile razy patrzyłam w te oczy - oczy pełne łagodności i miłości, choć zawsze skrywały cień dzikości. Teraz widziałam w nich tylko strach i nienawiść. Jednak na chwilę coś się w nich zmieniło. Wyglądały jak ślepia dawnej Dashy. Jej kopyta opadły trochę niżej, po czym znów wystrzeliły do góry, by zaraz opaść obok mnie, nie czyniąc mi krzywdy. Kara odwróciła się gwałtownie i pogalopowała na drugi koniec pastwiska.
Odetchnęłam głęboko, świadoma, że Dasha właśnie darowała mi życie. Moje serce gwałtownie zwolniło biegu i poczułam, że tracę przytomność.
~Iza~
- Iza? - spytała Karina.
- E... co mówiłaś? - otrząsnęłam się z zadumy.
Wracałam do nowej koleżanki myśląc o Wice i nawet teraz, stojąc przy Karinie, sens wypowiadanych przez nią słów rozpływał się gdzieś w powietrzu.
- Pytałam - odparła, starannie wypowiadając każde słowo - ile paszy trzeba dać Broszce. Tak się zastanawiałam... Ona nie pracuje, ale w końcu jest chora...
- Złamana noga to nie koniec świata - ucięłam. - Ja ją nakarmię.
Dalej pracowałyśmy już w ciszy. Cały czas zastanawiałam się nad tym, jak potraktowałam Wiktorię. Mogła poczuć się odrzucona.ale z drugiej strony ona poszła sobie z Bartkiem, zostawiając wszystko na mojej głowie.
- A ty jak myślisz? - spytałam Broszkę, gładząc ją po czole, kiedy Karina zniknęła w paszarni, poza zasięgiem słuchu. - Co mam zrobić?
Gniadoszka zamrugała spokojnie i złapała wargami za rękaw mojej bluzy.
- Nie pomagasz - skrzyżowałam ręce na piersi, odwracając się do niej tyłem.
Już miałam odejść od klaczy, by razem z Kariną przygotowywać pasze dla innych koni, kiedy poczułam mocne uderzenie w plecy. Jakąś sekundę później zorientowałam się, że leżę niemalże krzyżem w poprzek korytarza, na którym przed chwilą spokojnie stałam. Nade mną usłyszałam rżenie, zaś z naprzeciwka dobiegł mnie głośny śmiech. Broszka miała niezły ubaw ze swojego dowcipu, bo - jak łatwo się domyślić - to ona poczuła się zaniedbana i uderzyła mnie twardym łbem, żeby skupić na sobie moją uwagę. A zaraz z siodlarni wyszła Karina, którą zainteresowało rżenie klaczy. I rozbawił ją widok mnie leżącej na podłodze.
- Nie wylegujemy się - zawołała, hamując śmiech. - Do roboty.
Podała mi rękę i podniosłam się do pionu.
- Nie wiem, co oni dodają do tej wody - próbowałam drążyć temat - ale napiłam się łyka już i mam zaburzenia równowagi.
Obie na raz zaczęłyśmy się zwijać ze śmiechu. Chociaż mój żart mnie nie rozbawił i wątpie, żeby śmieszył koleżankę. Po prostu obie przypomniałyśmy sobie jak wyglądałam rozłożona na ziemi.
Wtedy po raz pierwszy tak mono zatęskniłam za Wiktorią. W końcu to my zawsze razem wybuchałyśmy śmiechem, nawet z takich głupot.
Zobaczę, co ona znowu wymyśliła, pomyślałam.
Najpierw musiałam dopilnować karmienia koni. Nie znam jeszcze zbyt dobrze Kariny, nie mogę jej do końca ufać. Sprawdziłam naszykowane przez nią paszę i kazałan Jakubowi, który właśnie wszedł do stajni, by pomógł Karinie wsypać nasypać porcje do żłobów.
Wybiegłam ze stajni, idąc na ujeżdżalnię. Oczekiwałam, że tam znajdę moją przyjaciółkę. Myliłam się. Maneż był pusty, jeśli nie liczyć wróbla siedzącego na drągu jednej z treningowych przeszkód.
Dasha!, olśniło mnie.
Pobiegłam w stronę pastwisk. Byłam jeszcze daleko, kiedy je zobaczyłam. Wika siedziała, a wręcz wisiała u boku Kanti, która galopowała obok Dashy. Dziewczyna ściskała obydwiema rękami grzywę Karej. Hanowerka była wściekle przerażona, broniła się jak mogła. Wiedziałam, że gdyby Wika spadła pomiędzy kopyta dwóch pędzących koni, mogłaby nie mieć czasu ani okazji, by tego pożałować. Nawet nie miała kasku.
Wykrzyknęłam jej imię, ale nie zwróciła na mnie uwagi. Pobiegłam w jej kierunku. Gdybym była mądrzejsza, od razu pobiegłabym po Roberta. W końcu sama mogłabym jeszcze pogorszyć sytuację. Ale w takich chwilach działa się impulsywnie. Kto myśli logicznie patrząc, jak jego przyjaciółka próbuje pozbawić się życia?
Byłam już przy pastwisku, kiedy potknęłam się i upadłam. Gdy następnym razem spojrzałam na Wiktorię, siedziała na grzbiecie Dashy. Kara klacz wytrwale się przed nią broniła.
Dalsze rzeczy działy się szybko. Kilka baranów, upadek, stanie dęba, odwrót klaczy. Kiedy dobiegłam na miejsce, Wiktoria leżała nieprzytomna na ziemi. Była taka bezwładna, a z głowy sączyła jej się krew. Musiałam wezwać pomoc...
A może najpierw zabiorę ją zza zasięgu kopyt dwóch koni?, pomyślałam. A co z Kanti? Kij z tym, lecę po Roberta.
Obiecuję, więc jestem xD Nie wiem, na ile utrzymam tą regularność, ale na blogu mam jeszcze jeden gotowy rozdział, a 74-ty zaczęty. I staram się poświęcać na pisanie każdą wolną chwilę, lepiej mieć kilka notek na zaś, niż marnować czas, a potem robić miesięczne przerwy. Tutaj nie będę się bardziej rozpisywać. Za półtora miesiąca kończymy dwa latka, ale to jest jeszcze troszkę czasu. Życzę miłego weekendu (: